Na przykład tego dnia rano. Claudel czekał przed drzwiami mojego biura, kiedy przyjechałam.
Trzymał w ręku małą, brązową kopertę i nieustannie stukał jej krawędzią w otwartą dłoń. Powiedzieć, że wyglądał na pobudzonego, to tak, jakby urzec, że Gandhi wyglądał na głodnego.
– Mam kartę od dentysty – powiedział tonem powitania. Trzymał kopertę jak prezenter w czasie ceremonii wręczania nagród Akademii Filmowej. – Sam się po nią pofatygowałem… – Przeczytał nabazgrolone na kopercie nazwisko. – Do doktora Nguyen. Ma gabinet w Rosemont. Byłbym tutaj wcześniej, ale gościu ma naprawdę tępą sekretarkę.
– Kawy? – spytałam. Chociaż nigdy nie spotkałam sekretarki doktora Nguyena, solidaryzowałam się z nią. Wiedziałam, że nie miała miłego poranka.
Otworzył usta, żeby przyjąć albo odrzucić propozycję. Nie wiem, które. W tym właśnie momencie zza rogu wyłonił się Marc Bergeron. Najwyraźniej nieświadomy naszej obecności, przeszedł energicznym krokiem obok rzędu błyszczących, czarnych drzwi biurowych i zatrzymał się kawałek od moich. Zgiął jedną nogę i oparł na udzie walizkę. Przypomniał mi się styl żurawia z Karate Kid. Będąc w tej pozycji, otworzył walizkę, poszperał w środku i wyciągnął klucze.
– Marc?
Wystraszył się. Jednym ruchem zatrzasnął walizkę, chwycił ją w rękę, którą natychmiast opuścił.
– Bien fait – zauważyłam, powstrzymując uśmiech.
– Merci. – Spojrzał na Cłaudela i na mnie. W lewej ręce trzymał walizkę, a w prawej klucze.
Marc Bergeron był niewątpliwie dziwnie wyglądającym człowiekiem. Miał na karku blisko sześćdziesiątkę, a może i nieco więcej. Był wysoki, kościsty i lekko przygarbiony, zgięty do przodu, jakby wiecznie gotowy na przyjęcie ciosu w brzuch. Jego bujne, kręcone, siwe włosy wyrastały mu gdzieś dopiero od połowy głowy. Dzięki czuprynie miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. A jego metalowe okulary zawsze były tłuste i pokryte warstwą kurzu. Często mrużył oczy, jakby starał się czytać drobne litery na jakimś kwitku. Wyglądał bardziej jak dzieło awangardowego twórcy postaci ludzkich niż dentysta sądowy.
– Monsieur Claudel dostał od dentysty Gagnon jej kartę – powiedziałam, wskazując na detektywa.
Claudel uniósł kopertę, jakby na potwierdzenie.
Oczy za poplamionymi szkłami ani drgnęły. Bergeron patrzył na mnie obojętnie. Wyglądał teraz jak wysoki, zakłopotany mlecz z cienką, długą łodygą i gęstwiną białego puchu. Uświadomiłam sobie, że on w ogóle nie wie nic o tej sprawie.
Bergeron był jednym ze specjalistów zatrudnianych na część etatu przez LML, z którymi konsultowano się w celu uzyskania specjalistycznej analizy z różnych dziedzin. Neuropatologii. Radiologii. Mikrobiologii. Dentystyki. Przychodził do laboratorium tylko w piątki. Resztę czasu poświęcał pacjentom w swoim prywatnym gabinecie. Nie było go tutaj w zeszłym tygodniu.
Streściłam mu sprawę.
– W zeszły czwartek robotnicy znaleźli jakieś kości na terenie Le Grand Seminaire. Pierre LaManche podejrzewał, że to kolejny stary cmentarz i wysłał mnie tam. Ale mylił się…
Postawił walizkę na ziemi i słuchał uważnie.
– Znalazłam części poćwiartowanego ciała, które zapakowano w plastikowe worki i porzucono, prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Jest to kobieta, biała, prawdopodobnie ledwo przekroczyła dwudziestkę.
Claudel coraz gwałtowniej stukał kopertą. Nagle przestał i wymownie spojrzał na zegarek. Odchrząknął.
Bergeron spojrzał na niego, potem znowu na mnie. Ciągnęłam swoją relację:
– Monsieur Claudel i ja zawęziliśmy krąg prawdopodobnych ofiar i chyba znamy jej tożsamość. Zgadza się z tym, co wydedukowałam z materiału kostnego. Czas jej zaginięcia także pasuje. Monsieur Claudel sam przywiózł kartę od jej dentysty. To niejaki doktor Nguyen z Rosemont. Znasz go?
Bergeron potrząsnął głową i wyciągnął swoją długą, kościstą rękę.
– Bon – powiedział. – Niech mi ją pan da. Zobaczę, co tu mamy. Czy Denis zrobił już rentgena?
– Daniel się tym zajął – odparłam. – Powinno już leżeć na twoim biurku.
Otworzył drzwi od swojego gabinetu. Claudel wszedł za nim do środka. Przez otwarte drzwi zauważyłam leżącą na biurku małą, brązową kopertę. Bergeron podniósł ją i sprawdził numer sprawy. Z miejsca, gdzie stałam, widziałam, jak Claudel przemierza pokój, jak monarcha wybierający miejsce, w którym raczy zasiąść.
– Może pan do mnie zadzwonić za godzinę, monsieur Claudel – odezwał się nagle Bergeron.
Detektyw zastygł w pół kroku. Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu zacisnął tylko wargi w cienką linię, poprawił mankiety i wyszedł. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut powstrzymałam się od uśmiechu. Bergeron w żadnym razie nie tolerował tego, żeby prowadzący śledztwo ślęczał nad nim i zaglądał mu przez ramię, kiedy pracuje. Claudel właśnie się tego dowiedział.
A po chwili wychudła twarz Bergerona ponownie pokazała się w drzwiach.
– Wejdziesz? – spytał.
– Jasne – odparłam. – Chcesz kawę?
Od kiedy przyszłam do pracy, jeszcze nie wypiłam ani jednej. Często przynosiliśmy ją dla siebie nawzajem – na przemian wybieraliśmy się do małej kuchni mieszczącej się w drugim skrzydle budynku.
– Z chęcią. – Wygrzebał swój kubek i podał mi go. – No to zabieram się do roboty…
Poszłam po swój kubek i potem z obydwoma ruszyłam korytarzem. Cieszyłam się, że mnie do siebie zaprosił. Często zajmowaliśmy się tymi samymi przypadkami, rozłożonymi ciałami, spalonymi albo zmumifikowanymi, czasami samymi szkieletami, zmarłymi, których tożsamości nie można było ustalić normalnymi metodami. Uważałam, że dobrze nam się współpracuje. Wyglądało na to, że on też.
Kiedy wróciłam, dwa zestawy małych czarnych kwadratów leżały na specjalnej lampie. Każde zdjęcie ukazywało fragment szczęki, na bardzo ciemnym tle widać było jasne zęby. Przypomniałam sobie te zęby tak, jak je zobaczyłam wtedy w lesie i to, że ich nieskazitelność żywo kontrastowała z przerażającym kontekstem. Teraz wyglądały inaczej. Wysterylizowano je. Tworzyły równiutki rządek i były gotowe do tego, żeby im się dokładnie przyjrzeć. Oświetlone znajome kształty koron, korzeni i kanałów miały różne odcienie szarości i bieli,
Bergeron zaczął od ułożenia radiografów przedśmiertnych po prawej stronie, a pośmiertnych po lewej. Jego długie, kościste palce namierzały na każdym zdjęciu nieznaczną wypukłość i, jedno po drugim, układały je wypukłością do góry. Kiedy skończył, każdy przedśmiertny radiograf leżał koło swojego pośmiertnego odpowiednika.
Porównywał oba zestawy, szukając rozbieżności. Wszystko się zgadzało, j W żadnej grupie zdjęć nie brakowało ani jednego zęba. Wszystkie korzenie były w idealnym stanie. Zakrzywienia zębów i ich zarys był dokładnie taki sam na radiografach po lewej i po prawej stronie. Ale najbardziej rzucały się w oczy białe kulki, które oznaczały plomby. Ich kształty na zdjęciach przedśmiertnych w najdrobniejszych szczegółach pokrywały się z widocznymi na zdjęciach wykonanych przez Daniela.
Po przyjrzeniu się rentgenom, co wydawało się trwać w nieskończoność, Bergeron wybrał jeden kwadrat z prawej strony, nałożył go na odpowiadające mu zdjęcie zrobione po śmierci i odwrócił lampę tak, żebym mogła spojrzeć. Nieregularne kształty zębów trzonowych dokładnie się pokrywały. Obrócił się na krześle i spojrzał na mnie.
– C'est positif - zawyrokował, odchylając się i opierając łokieć na stole. – Nieoficjalnie, oczywiście, do czasu, aż skończę analizę danych zapisanych w karcie. – Sięgnął po kawę.
Czekało go jeszcze uciążliwe porównanie danych z karty ofiary i jeszcze bardziej szczegółowa analiza zdjęć rentgenowskich, ale nie miał wątpliwości. To była Isabelle Gagnon.
Cieszyłam się, że to nie ja będę musiała poinformować o tym jej rodziców. Męża. Kochanka. Syna. Czasem byłam świadkiem takich spotkań. Widziałam reakcję. Błagalny wyraz oczu. Powiedzcie, że to pomyłka. Zły sen. Niech to już się skończy. Powiedzcie, że tak nie jest. Potem – zrozumienie. W ułamku sekundy świat zmieniał się na zawsze.