– Rozbierać się! – krzyczał Matysik do komandosów. – Rozbierać się natychmiast!
Hełmy, pasy, mundury i wyposażenie lądowało wprost pod palmami. Nie mieli czasu, żeby zebrać do kupy i chociaż spalić mundury. Po tym, co się stało, nikt praktycznie nie panował nad sytuacją. Prawie w panice przebierali się w cywilne ciuchy. Broń udało się schować do specjalnych pojemników pod ramą cywilnego autobusu, ale to nie była żadna zorganizowana akcja. To była panika. To była rozpacz, rozedrganie i potworny strach. Matysik usiłował coś robić, ale jego rozkazy właściwie nie odnosiły wielkiego skutku. To, że kilkudziesięciu „turystów” w kolorowych strojach w końcu zapakowało się do wielkiego pojazdu można zawdzięczać głównie temu, że się potwornie bali.
Pomalowany w jaskrawe barwy autobus ruszył gruntową drogą, ocienioną dziesiątkami palm. Wiózł ze sobą tajemniczą skrzynię, kilkaset kilogramów broni i amunicji, oraz samych turystów – w tym trzech zabitych i dwóch rannych. Ot, czemu się dziwić? Zwykła wycieczka z Polski. A w Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze.
– W Argentynie nie sprawdzali za dokładnie, jeśli płaciło się wszystkim po drodze – powiedział Matysik. Herbata wyraźnie mu nie smakowała. – Ale skoro wieźliśmy to, co wieźliśmy… – zawahał się. – O mało nie zesraliśmy się w gacie.
– Co wieźliście? – spytał Hofman.
– O kurwa – żachnął się Tomecki. – Myślisz, że nam, kurwa, powiedzieli? Czy co?
– Nie ma sensu przejmować się jego słownictwem – wtrącił Matysik. – On był sierżantem.
– Coś jednak, mam nadzieję, wiecie?
– Coś wiemy. Coś dziwnego.
– A konkretnie?
– Po pierwsze, Argentyna. Kraj, w którym po wojnie znalazło się najwięcej uchodźców z hitlerowskich Niemiec. Po drugie, silnie strzeżona posiadłość na totalnym odludziu. Dwa lotniska w pobliżu, ogromny mur wokół, wieżyczki strażnicze, stanowiska cekaemów, miotacze ognia. Po trzecie, oprócz tłumacza, który znał miejscowy język, mieliśmy trzech ludzi perfekt władających niemieckim.
– Wylądowaliśmy jak dupy wołowe – dodał Tomecki. – Tuż pod ich nosem. Ale daliśmy, kurwa, ciała. Kurwa, żołnierze wyładowywali się z samolotu, kupa klamotów i wyposażenia. Jeden za drugim. Kurwa… Trwało to i trwało. Po prostu wyłazi jeden ciul za drugim ciulem, dźwigając bagaże jak wielbłąd. No, ciulowisko normalnie, a nie akcja zbrojna.
– A miało być błyskawiczne uderzenie – Matysik odstawił niedopitą herbatę. – Ale na szczęście przewidziano inny plan – ataku psychologicznego. Powiedziałem wtedy: „Robimy wariant drugi, panowie”.
Żołnierze, obładowani jak wielbłądy, wlekli się jeden za drugim w stronę niedalekiej posiadłości. Nie wyglądali zbyt bojowo. Maszerowali niemrawo, nie mając nawet wolnych rąk, żeby obetrzeć pot z czoła. Z najwyższym trudem dotarli do stanowisk wyjściowych, oznaczonych przez wywiad. Na pewno zostali zauważeni z wieżyczek strażniczych, ale ich ślamazarność mogła nie wywołać panicznej reakcji. Dlatego też Matysik powiedział:
– Robimy wariant drugi, panowie.
Żołnierze zaczęli rozstawiać moździerze. W idealnych pozycjach, wcześniej wyliczonych przez zwiad i zaznaczonych fluorescencyjnymi prętami. W czasie ustawiania przyrządów celowniczych wedle wskazań z wydrukowanych wcześniej tabel, jeden z tłumaczy wziął megafon i zaczął mówić po niemiecku:
– Szanowni państwo, panie i panowie! Tu Wojsko Polskie. Niestety, zmuszeni jesteśmy zaatakować państwa posiadłość. Z góry przepraszamy za wszelkie niedogodności z tym związane. Jest nam również przykro z powodu strat, które prawdopodobnie nastąpią…
Tłum żołnierzy (czy ochroniarzy) z karabinami właśnie pojawił się na dziedzińcu. Ludzie wpadali na siebie, rozgardiasz rósł, a tłum gęstniał.
Tłumacz nie odrywał ust od megafonu.
– Atak nastąpi za trzy sekundy. Eins, zwei, drei…
Pięć pocisków moździerzowych poszybowało w kierunku dziedzińca. Idealne obliczenia zwiadu, bez poprawek i korekt. Wszystkie pięć rozerwało się w największym tłumie obrońców.
– Ponawiamy salwę – powiedział tłumacz ciepłym głosem. – Eins, zwei, drei… Ops, pardon! Nasi żołnierze wystrzelili szybciej. Przepraszam najmocniej za tę nieścisłość. Jest mi szalenie przykro. Przepraszam jeszcze raz – ci artylerzyści strzelają bez ładu i składu. Za szybko, żeby zapowiadać… Czy mamy wysłać sanitariusza do tego pana, który się czołga z wnętrznościami na wierzchu?
Jeszcze trzy błyskawiczne salwy, potem atak. Zwiad umieścił pod trawą granaty dymne i fugasy. Do posiadłości udało się dotrzeć bez strat, tuż po tym, gdy wygasły strugi ognia. Kłopoty zaczęły się później.
– Cześć, tu „Towarek” – rozległo się w słuchawce telefonicznej.
– Hejka, tu „Dupka” – palec starszej aspirant, z paznokciem pomalowanym na perłowo, natychmiast wylądował na taśmie policyjnego rejestratora. Szpula przestała się obracać. Wojewódzkie komendy policji w Bydgoszczy i w Warszawie najwyraźniej rozmawiały o czymś, co nie mogło być nagrywane.
– Znalazłaś coś w sprawie śmierci „Laski”?
– Kompletnie nic.
– Ja też nic. Jak myślisz, o czym to świadczy?
– Mmmmm… No nie wiem?
– A co myślisz o tym: „Laska” zadzwoniła do nas i obie prawie natychmiast znalazłyśmy jej materiały. A teraz stanęłyśmy na rzęsach i nic. Kompletnie nic!
– Masz rację. To zajebiście dziwne.
– To nie jest dziwne, to jest ukartowane.
– Rozumiem. Wpuścili nas w maliny, podtykając materiały sprzed lat.
– Dokładnie. Podetknęli nam wszystko. Nie wydaje ci się głupie, że w Bydgoszczy nagle znalazłam stary film tylko dlatego, że ktoś rzekomo chciał odzyskiwać z niego srebro, i ten film cudownie odnalazł się dokładnie w momencie, gdy „Laska” potrzebowała materiałów?
– Masz całkowitą rację. Wetknęli nam to do łap. Po co?
– Żeby napuścić Hofmana na Matysika.
– O kurwa… Dokładnie tak. Dzwonię do Abwehry.
– Masz tam kogoś?
– No pewnie. Stej in tacz.
– Oki doki. Licz na mnie, jakby coś.
Argentyńska posiadłość została wysadzona dziesiątkami kilogramów świetnego, czeskiego semteksu. To właściwie nie była zorganizowana akcja wojskowa – to była masakra. Natrafiając na jakikolwiek problem komandosi po prostu ładowali semtex na full… i heja! Wysadzono wszystko, co dało się wysadzić, skrzynię udało się przejąć bez strat. Za dużo materiałów wybuchowych, za dużo amunicji, przyniesionej z samolotu. Dziś erpegi to skrót dotyczący gier role playing, wtedy kojarzył się wyłącznie z rosyjskimi granatnikami. Teoretycznie przeciwpancernymi, praktycznie rozwalającymi każde drzwi – ze straszliwymi skutkami ubocznymi. Straszliwymi dla obrońców.
Kłopoty zaczęły się trochę później. Ranny snajper umierał, krzycząc coś niezrozumiałego, dwóch innych bało się wychylić głowy zza resztek muru.
– On widzi moją pozycję!!! – krzyczał ten przyklejony do drzewa. – On widzi moją pozycję!!!
– Nie pierdol! – krzyknął Tomecki. – Nie może widzieć.
– On przewiduje co zrobię!
– Akurat. Strzelaj, kurwa!
Snajper odkleił się od drzewa, ale zanim zdołał spojrzeć w lunetę, dostał dokładnie między oczy.
– Psiakrew – Tomecki szarpał się z kamerą. Wskazał na następnego snajpera. – Teraz ty. Strzelaj.
– On widzi moją pozycję – ten żołnierz był dość spokojny. – Zupełnie tak, jakby ktoś tu stał obok i podawał namiary.
– Ocipiałeś? Ktoś z naszych?
– Albo ktoś niewidzialny – snajper spojrzał na trupa kolegi. – To jest ktoś, kto stoi tuż obok!
Tomeckiego o mało nie rozerwało.
– Nikt z naszych nie ma nawet nadajnika!!! Nikt nie może podawać pozycji tamtemu facetowi!
Snajper przygryzł wargi.
– Ten ktoś stoi tuż przy mnie – powiedział spokojnie.
– No to chyba jest niewidzialny. Strzelaj, psiamać!
Żołnierz przełknął ślinę i wychylił się zza osłony. Dostał czysty strzał na głowę, zanim nawet zdążył przyłożyć oko do lunety.
– O żesz… – Tomecki przez dłuższą chwilę patrzył jak sparaliżowany. – Dajcie więcej semteksu!
– Ile? – wrzasnął ktoś z tyłu.
– Najlepiej od razu całą tonę…
To chyba nie był udany żart, ale też starszy sierżant nie był w najlepszym humorze.
– Tu Cegielnia – w słuchawce rozległ się głos maksymalnie wkurzonej kobiety. „Cegielnia” to kryptonim komendy wojewódzkiej – po prostu budynek, gdzie było dużo gliny. A raczej „glin”. W międzyresortowych rozmowach używało się innych kryptonimów, no i chwila ciszy była dużo dłuższa. Rejestrator telefoniczny był zdecydowanie lepszy i nie wystarczało przytrzymanie taśmy palcem. Trzeba było wykonać więcej czynności.
– Tu Abwehra. Słucham już na luzie – „na luzie”, czyli bez nagrywania. „Abwehra” to po prostu Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dawne UOP, a skrót ABW sam się prosił o „twórczą” interpretację…
– Cegielnia prosi o wsparcie. Zabili koleżankę, policjanta. Prawdopodobnie napuszczenie wewnętrzne w pewnej sprawie…
– Cooooooooo?!
– Prawdopodobnie sprawa wewnętrzna. Nie wiem. Może wojsko, może wywiad, może policja. W każdym razie ktoś z naszych zabił naszego. Naszą, kurwa!