Выбрать главу

Wawrzynowicz był ewidentnie wtyczką wydziału wewnętrznego – sukinsynem piszącym raporty – ale i tak wszyscy go lubili, bo robił prześliczne zdjęcia (nie to, co niemieckimi idiotenkamerami) i rozdawał odbitki, a w związku z tym szlak bojowy „Latryny” był najpiękniej udokumentowanym aktem w dziejach ludzkości. Kapuś musiał być w cywilu zawodowym fotografem – te zdjęcia tworzyły legendę. Rodziny żołnierzy piały w listach z zachwytu, widząc swoich „zdobywców” na resztkach trzcinowych chat, podczas forsowania rzeki (Bąk wtedy o mało nie utonął), czy w trakcie pacyfikacji Phenianu. Zdjęcia Wawrzynowicza często ukazywały się w prasie, a on sam potrafił nawet wymienić u Niemców trzy zdobyczne vietnamskie hełmy na trzy skrzynki reńskiego półsłodkiego, więc, mimo donosicielstwa, był dla załogi człowiekiem absolutnie niezbędnym.

Bąk nie wytrzymał i pierwszy wyskoczył przez właz amunicyjny. Ci chłopi byli żołnierzami do dupy! Większość to „niby” ochotnicy – zwolnienie od pańszczyzny już w wieku dwudziestu lat… Ale… Wiśniowiecki sam słyszał, jak Bąk modlił się pewnego wieczoru: „Panie Boże, za co mnie posłałeś do tego gówna? Toż siedziałbym sobie spokojnie w wiejskiej świetlicy albo końca pańszczyzny wyglądał, rozparty na fotelu w żniwnym kombajnie… A tu te skurwysyny zabiją mnie w wieku dziewiętnastu lat! Panie Boże, spraw, żeby coś rozpieprzyło Wojsko Polskie w całości. Bardzo o to proszę…”.

– Mam taki nóż szturmowy i trzy uszy – usłyszeli zza pancernej burty.

– Nóż amerykański?

– No.

– Za to dostaniesz wódy do oporu – Wawrzynowicz był naprawdę dobrym handlarzem. Nie wnikali, ile sam na tym zarabiał. – Ale uszy… Czemu tylko trzy?

– No bo, kurna… no ten… Jeden z nich miał tylko jedno!

– Ty, Bąk… Sam chcesz handlować? Znasz niemiecki?

– Nie no, panie oficerze, on miał tylko jedno ucho, ciul jeden!

– No dobra, dawaj…

Bąk pociągnął nosem.

– Tylko… Z letka zaśmierdły.

– Nie ma sprawy. Wcisnę im i takie… Jeeeeeeeezzzuuuuuuuus… Maria, Józef. Ty to w zwykłej chustce trzymasz?… W kieszeni??? Chrystusie, Panie na niebiesiech… wrzuć mi to gówno do foliowego worka… Przecież nie dotknę palcami!

– Trzy Chinooki nad wzgórzem – głowa Rappaporta wynurzyła się z włazu strzeleckiego.

– Czyje?! – Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli jednocześnie. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.

– Aj waj… Żebym to ja wiedział…

Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.

– O Matko Boska… Jezus Maria Józef…

– Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! – zaraportował Ronstein.

Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone.

– Ja cię…

– Wezwij Welthaltery!

Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.

– Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! – krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. – Gdzie są te pierdolone Welthaltery?

– Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej – zameldował Rappaport.

– Pruj, Bąk!!! – wrzasnął Borkowski.

Jednak równie dobrze pięćdziesiątka mogła ładnie śpiewać, gdy w grę wchodził cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.

– Gdzie Welthaltery?!

Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.

– Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! – krzyczał Wawrzynowicz. – Wóz amunicyjny w tyyyyyyyyył!

– Jezus, Maria Święta…

– Hełmy włóż! – rozkazał Borkowski.

Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.

– Na ostatni namiar… ognia! – Borkowski kciukami wyłączał ograniczenia spustów dla całej załogi.

„Ping” – usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” – kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.

– Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? – Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.

– Pierdol się!

– Pierdol się!!!

– Nie rzucać mięsem! – to był Borkowski. – Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!

– Nic nam nie zostanie!

– Wykonać!

Ping, ping, ping… ping… – powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co górnolotnie nazywało się „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.

Ping, ping…

– Jestem goły!!! – wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.

– Daj burzące – Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. – Wawrzynowicz, kurwa… ładuj!!!

– A gówno! – rozległo się w słuchawkach. – Wygnali mnie na przedpole… pierdolone Seminole…

Z powodu terminatorów nie słyszeli niczego, co działo się na zewnątrz. Vietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.

Ping, ping, ping…

„Latryna” ociężale ruszyła w tył, usiłując wydostać się spod rakiet Vietnamczyków. Ping, ping… Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.

– Ou yeeeesss… Tonkin boys! Isn’t it?

– Rappaport… przestań mówić po żydowsku!

– To był amerykański, panie oficerze!

– To mów po żydowsku… Żebym tylko coś rozumiał.

– Łłłłłłaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zawył Dembek przy konsoli łączności. – Welthaltery!!!

– Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem na widok Niemców.

– Szwaby-matkojebcy… Welcome here! Yes, yes, yes!!!

Sześć niemieckich śmigłowców pojawiło się w idealnym szyku nad wzgórzem. Dwa z nich zostały od razu sprute przez vietnamskie Seminole. Trzeci dostał okrutnie, w komorę paliwową, ale jeszcze się trzymał. Pozostałe wystrzeliły rakiety.

– Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!! – krzyczał Dembek do mikrofonu. – Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!!

Seminole nawet nie zwolniły. Kolejny Welthalter wylądował w płomieniach na rżysku. To była maszyna szturmowo-transportowa, w związku z czym nie była ani dobrym transportowcem, jak Chinook, ani dobrym szturmowcem, jak Seminole… To był Welthalter. „Powstrzymywacz świata”, jak brzmiała szumna nazwa, czy też „Biusthalter”, jak zwali go polscy żołnierze – bo mniej więcej tylko do tego się nadawał.

– Zaraz ich sprują! – syknął Borkowski.

Ping – powiedziały terminatory w ich hełmach. Pudło!

Ping! Pudło!

Ping… Byli bez amunicji.

– Jezus, Jezus, Jezus…

– Kto wzywał pogotowie ratunkowe? – rozległo się nagle w słuchawkach. – Zatwardzenie? Czy atak ślepej kiszki?

Szwadron „Łosi F”, zwanych „Kosynierami”, spływał właśnie spod nielicznych chmur.

– Aj waj… Śliczności wy moje – szepnął Rappaport. – Ja wam nawet piwo postawię!

– Ty, kurwa… – słuchawki odezwały się ze zdwojoną mocą. – Jednym piwem się, Żydzie, nie wykpisz!

– Za króla, sejm i Rzeczpospolitą! – któryś z pilotów wypowiedział regulaminową formułkę, odpalając swoje działka i karabiny.

– Ty co? – roześmiał się Rappaport. – Naprawdę masz zatwardzenie?

Bombardujące Łosie przeszły nad doliną. Każdy, kto w „Latrynie” miał dostęp do peryskopów, nie mógł oderwać oczu od wizjerów.

– Pogotowie ratunkowe odmeldowuje się, życząc miłego dnia – rozległo się w słuchawkach. – Przypominamy, że każde wezwanie karetki bez wyraźnego powodu jest płatne ekstra!

– Nie ma sprawy – Borkowski odwrócił się od konsoli dowodzenia. – Składka na wódę dla lotników – zdjął hełm i nadstawił go w charakterze skarbonki. – No, zrzucać się, artillerymen – dowiódł, że i jemu język angielski nie jest obcy.

Wiśniowiecki otworzył właz i podciągnął się na rękach. Niemiecki pilot ze sprutego Welthalera biegł, kuśtykając, w ich kierunku.

– Heil Hitler – krzyknął, widząc polskiego oficera, i wyciągnął dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.

– Vivat król – odkrzyknął Wiśniowiecki, podrzucając swój hełm, bo tamten wyraźnie oczekiwał jakiegoś idiotycznego gestu. – Zdrowy? Du… sehr gut?

– Jawohl!

– Okey… Wódka? Reńskie półsłodkie?

– Nicht verstehen…

– Sznaps?

– Jawohl!

Niemiec z trudem wdrapał się na pancerz „Latryny”. Wiśniowiecki dał mu manierkę Ronsteina. I własny pakiet opatrunkowy. Niemiec miał nieźle przypalone lewe ramię.

– Danke. Ich…

– To my „danke”.

Rappaport wychylił się ze swojego włazu.

– Panie oficerze… No, wie pan co?…

– Daj spokój z tymi żydowskimi uprzedzeniami… Chciał nam dupę uratować.

– Taaaa… jakby nie te wasze goje w Łosiach, to by my mieli dupę spaloną… A tego – Rappaport wskazał na Niemca w mundurze Luftwaffe – to bagnetem pan potraktuj, a nie koszerną wódą…

– Odwal się Icek, dobra? – Wiśniowiecki miał nadzieję, że Niemiec nie rozumie ani słowa po polsku.

– Halftrak na godzinie szóstej! – zameldował Dembek, wystawiając głowę z włazu ewakuacyjnego.

– Wypad… – jęknął Borkowski.

Cała załoga opuściła „Latrynę” szybciej niż na ćwiczeniach ewakuacji. Wiśniowiecki w pośpiechu dopiął mundur, zerknął, czy wszyscy są ustawieni w szeregu i nałożył hełm. Amerykański halftrak jednym kołem wpadł w koleinę, którą pozostawiła po sobie „Latryna”, zabuksował i zatrzymał się nagle, nie mogąc się wydostać na prostą. Usłyszeli skrzypnięcie drzwi z tyłu maszyny, czyjeś sarkania, że musi iść po błocie, a potem… Jasny szlag! Oczom żołnierzy ukazał się sam p.o. wojewody, z oficerską świtą.