URL: www.acslink.aone.net.au/bclancy/haigerloch/int.htm
Jezuuu… Było tam wszystko: plany, rysunki, obliczenia. Heisenberg rzeczywiście konstruował w Wiesbaden bombę atomową. Zresztą to był tylko jeden z ośrodków. Lise Meitner, Otto Hahn, Gustaw Harteck, Carl-Friedrich von Weizsacker… Wielki, dwupiętrowy reaktor z ogromnym kominem. Zdjęcia, plany, rysunki, obliczenia, wspomnienia naukowców, wraz ze schematycznymi szkicami. W sieci było wszystko. Także dokładny opis stanu badań w momencie, gdy reaktory zostały przejęte przez sojusznicze wojska.
Wiśniowiecki zamówił jeszcze jedno piwo. Zanim je przyniesiono, uporał się z frytkami, kiełbasą i kawą.
Wystukał „Los Alamos, a-bomb”. Altavista znalazła siedemset dziewięćdziesiąt tysięcy siedemset pięćdziesiąt pięć stron www odpowiadających zadanym kryteriom. Znowu zerknął na pierwsze dziesięć.
Wystukał: „Los Alamos, a-bomb, Oppenheimer”. Z górą szesnaście milionów odwołań. Jezu… Sieć to śmietnik! Przeszedł na Science Search Index: „Los Alamos {and} a-bomb {and} Oppenheimer {and} concrete plans {and} mathematics calculations {and} physical research {and} hardware photos”… Enter.
„Jedynie” osiemnaście tysięcy odwołań. Zamówił trzecie piwo i zaczął przeglądać odnośniki. Sieć zawierała wszystko, nawet modną przed dekadą książkę „Zrób sobie sam w piwnicy własną bombę atomową”. Całe szczęście, że jednak w piwnicy nikomu nie udało się tego dokonać… Usiłował zrozumieć, dlaczego Oppenheimer, a nie Heisenberg. Co sprawiło, że pracowali nad tym amerykańscy Żydzi z Niemiec, a nie niemieccy aryjczycy z Niemiec… Gdzie tkwił błąd? Jaka była różnica?
Kelnerka podeszła, żeby zapytać, czy chce kupić dyskietki, skoro przegląda tyle danych… Nie chciał, podała mu więc obiad. Widziała wielu takich maniaków. Jeśli niczego nie zamierzał zapisywać, to była tylko zabawa – i tak lepsza, niż obłędne gry, na które ściągali tu młodzi. Obliczenia, zdjęcia, schematy urządzeń przynajmniej nie wyły, nie strzelały i nie piszczały, wykorzystując całą moc kart dźwiękowych.
Wiśniowiecki skończył wieczorem, z podpuchniętymi oczami i bolącą głową. Jezu… Naprawdę przesiedział tak długo przed monitorem? Zapłacił kartą kredytową, bo nie miał przy sobie wystarczającej gotówki, musiał więc czekać, aż kelnerka obsłuży „żelazko”, co wyraźnie sprawiało jej ogromne trudności. Wyjął z kieszeni telefon i wezwał taksówkę. Po tylu piwach wolał nie ryzykować jazdy własnym autem.
Taksówkarz nie zdziwił się, że ma jechać tak blisko. „Sukces w pracy zawodowej”… Jeremi postanowił, że to będzie ostatni testowany przez niego sen. Ostatni i już. Oppenheimer i Heisenberg… Tylko to miał w głowie. Oppie i Willie, jak Flip i Flap.
Japoński Mitsubishi „Dolly” przewiózł go z Tokio do Mandżukuo. Tam, na lotnisku „Hinte III”, dwóch rosłych ochroniarzy zastąpiła Ola Brzozowska, śliczniutka agentka wywiadu sejmowego. Słuchała muzyki z zawieszonego na pasku radia, szczebiocząc bez przerwy z okropnym lwowskim akcentem – miał wrażenie, że wszystkie służby sejmowe rekrutowane są z województw centralnych, poprawna polszczyzna zdarzała się wyłącznie w wojsku i w telewizji. Jednak nie chciałby spotkać Oli w momencie, gdy dziewczyna trzyma swój rewolwer w dłoni – ten, który, nieudolnie ukryty, tkwił w kaburze pod dużym biustem. Sprawiała wrażenie, że wie, jak użyć tego czegoś, i użyje, jeśli z jakichś względów będzie się jej to wydawało lepszym rozwiązaniem. W każdym razie ludzie na „Hinte III” rozstępowali się przed nią w popłochu, gdy prowadziła go do kas biletowych.
Złapali austro-węgierską Škodę „Hradec”, która leciała do Tomska. Tam, skonani i wymęczeni, przesiedli się do odrzutowego „Tura” LOT-u, cywilnej wersji słynnego bombowca. Nareszcie można było zjeść coś ciepłego i choć na chwilę się zdrzemnąć. Niestety, sen pierzchł bezpowrotnie, gdy pilot obudził ich głośnym komunikatem, obwieszczając, że właśnie minęli granicę województwa moskiewskiego. Samej Moskwy nie zobaczyli, ku ogromnej rozpaczy Oli. Najwyraźniej chciała mu pokazać Plac Biało-Czerwony i mauzoleum cesarza Napoleona w murach Kremla. Wiśniowiecki dopiero teraz zrozumiał, dlaczego tak piękną dziewczynę skierowano do ochrony – bardziej nadawała się na przewodnika, niż na agenta wywiadu.
Rozdano im cukierki i wylądowali w Kijowie, gdzie nareszcie można było się porządnie wyspać w eleganckim hotelu „Żorż”, położonym tuż przy lotnisku. Budynek nie miał okien od strony płyty startowej, a posiadał za to specjalne, wzmocnione ściany, dzięki czemu jakoś dało się znieść ryk rozpędzanych odrzutowców.
Następnego dnia Ola wsadziła Wiśniowieckiego do rządowego Lockheeda. Tu już nie musiał mieć ochrony. Dwóch pilotów zdawało się spać nad sterami, a steward pytał tylko, jaką stację radiową mu włączyć. Nie chciał żadnej.
Nie lądowali w Balicach, tylko na małym wojskowym lotnisku, ukrytym wśród gór na przedmieściach stolicy. Służbowy samochód Sejmu z dyskretnie przyciemnionymi szybami wiózł go plątaniną obwodnic Krakowa, a potem zagubił się w wąskich uliczkach. Wiśniowiecki nie bardzo wiedział, gdzie jest, rozpoznał dopiero nowoczesny hotel – „Patrię” Kiepury. Chryste! A zatem zawieźli go na sam kraniec miasta, do Krynicy. Miał wrażenie, że jeśli przejadą jeszcze kilkaset metrów, to trafią na tablice informujące, że tu właśnie przebiega granica administracyjna stolicy.
Kilkaset metrów dalej samochód nareszcie się zatrzymał. Zaprowadzono go do małej willi „Kazimiera” i w końcu mógł się wykąpać. Potem przebrano go w elegancki, wyjściowy garnitur. Facet, który przyszedł chwilę później, nie musiał się przedstawiać… Bolesław Ziemiański, pracownik Drugiego Wydziału, szef ochrony Marszałka Sejmu. Krępy, zwarty, z obwisłą dolną wargą. Syn człowieka, który zastrzelił Bismarcka. Wiśniowiecki odruchowo odsunął się o krok.
– Proszę – tamten wskazał mu drogę. – To prywatny dom mojego brata – wyjaśnił. – Woleliśmy spotkać się na neutralnym gruncie.
– My?
– Zaraz pan zobaczy – otworzył drzwi prowadzące do małego saloniku. – Proszę.
W środku siedzieli dwaj staruszkowie. Jeden za wielkim biurkiem, drugi na fotelu pod oknem. Jeden miał siwe, sumiaste wąsy, drugi starą, zużytą fajkę w ustach.
– Panowie pozwolą, że ich przedstawię… Pan Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki… – dłoń pierwszego ochroniarza Rzeczypospolitej zwróciła się w drugą stronę. – Marszałek Sejmu, pan Józef Klemens Kiniewicz-Piłsudski. Główny Konsultant Naukowy Sejmu, pan Albert Einstein.
Piłsudski przygładził sumiaste wąsy.
– Proszę, proszę… – wskazał Wiśniowieckiemu fotel. Wyraźnie rwało go biodro. Na biurku przed nim leżały rozsypane tabletki antyreumatiku. Właśnie wziął dwie i popił kawą z małej filiżanki. Einstein nie odzywał się na razie. – Proszę się nie krępować… – mówił z silnym wileńskim akcentem, wodząc wokół swymi małymi oczkami.
Wiśniowiecki przypomniał sobie opis Normana Daviesa z książki opisującej bitwę sejmową w dwudziestym roku, kiedy to legacjoniści rozbili partię socjalistyczną. „Rodzi się pokusa, by porównać go do nosorożca: niezniszczalnego, krótkowzrocznego i nieprzewidywalnego. Gdy tylko wywalczył dla siebie polankę, łypał podejrzliwie małymi oczkami na każdego potencjalnego intruza. Gdy raz został sprowokowany, zawsze istniało ryzyko, że zaszarżuje ponownie”.
Wiśniowiecki zajął wskazany fotel. Nalał sobie koniaku, wziął cygaro… Davies się mylił. To nie nosorożec. Gdyby nie wąsy, Piłsudski przypominałby raczej kobrę. Gada z małymi oczkami i głową wzniesioną do ataku. Jedno jego ugryzienie było bardziej zabójcze niż atak całej chorągwi ciężkich bombowców…
– Jesteśmy panu winni wyjaśnienie tego niecodziennego wezwania – wysyczała kobra z wileńskim akcentem, siedząca za biurkiem.
Jezus, Jezus… Widzieć te świdrujące oczka i być jego wrogiem… Piłsudski chyba nie miał już wrogów. Żywych.
Marszałek Sejmu poruszył się lekko. Wyraźnie nie mógł poradzić sobie z własnym biodrem. Musiało go potwornie boleć, bo nie mógł nawet zmienić pozycji. Grzechotnik z reumatyzmem w grzechotce… Zęby jadowe były jednak w porządku.
– Dyplomacja nakarmiła pana jakimiś bzdurami…
– Wiem. Miałem się ożenić z Moniką Hitler.
– A tak. To ciągle aktualne… Resztę bzdur, które mówiła pani Potocka, może pan spokojnie zapomnieć – uśmiechnął się, ale wyglądało to tak, jakby tygrys wyszczerzył kły, jakby skorpion uniósł swój ogon do ataku, jakby sama śmierć właśnie wzniosła kosę… – Interesuje nas bomba Heisenberga…
– Wiem. Mam dotrzeć do Wiesbaden…
– Proszę nie powtarzać słów tej idiotki – powiedział Piłsudski. – Mąż pani Hitler szpiegujący w Wiesbaden… Tę bzdurę tylko dyplomacja mogła wymyślić.
Einstein wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się lekko.
– Mam być waszym agentem?
– Pan już jest naszym agentem – powiedział Einstein koszmarną polszczyzną. – Pan już wypełnił swoje zadanie… Ale, jak mówiła pani Potocki, nic za darmo.
– Chyba nie rozumiem.
Piłsudski uśmiechnął się znowu. Chryste! Jakby sama śmierć się uśmiechała… Jakby grabarz wyszczerzył sztuczne zęby nad czyimś grobem…
– Problem jest taki… Pan Albert twierdzi, że zrobimy bombę Heisenberga nawet szybciej niż oni. Musimy mieć jednak jakieś plany. A wtedy… Pan Albert wyprodukuje to dla nas…
– To chyba powinna się nazywać bomba Einsteina? – odważył się przerwać Wiśniowiecki.
Einstein roześmiał się nagle. Piłsudski tylko pokręcił głową.
– Bomba Einsteina już jest – powiedział. – Już jest i działa.
– Proszę?
– Widzi pan… Niemcy śmieją się z nas, że u nas wszystko jawne. Wszędzie można wejść, wszystko zobaczyć. A u nich totalna tajemnica. Wiejska piekarnia jest strzeżonym obiektem wojskowym… No, ale… Pan wie, co to jest zasada nieoznaczoności Heisenberga. A nikt na świecie nie wie, co to jest druga teoria względności Einsteina! Bo my chronimy tylko rzeczy ważne. Nie wiejską piekarnię. My chronimy drugą teorię względności.