Выбрать главу

– Co to jest teoria względności? – zapytał Wiśniowiecki.

– Pan jest fizykiem, ale musiałby spędzić lata, żeby to pojąć.

– Dalej nie rozumiem.

– Widzi pan – ten okropny, wileński akcent ledwie pozwalał na zrozumienie słów Marszałka Sejmu. – Pan Albert skonstruował z panami Rejewskim, Zygalskim i Różyckim maszynę Einsteina. Zwaną potocznie Enigmą.

– A wiem… Słyszałem plotki. Podobno jakaś niemiecka maszyna do szyfrowania.

Piłsudski uśmiechnął się ciepło. Tak ciepło, jak tylko śmierć potrafi.

– Rozpuszczamy plotki, że to niemiecka maszyna do szyfrowania. A chodzi o maszynę względnych rzeczywistości…

– Słucham?

– O maszynę, która pozwala naszym agentom wnikać do względnych rzeczywistości – Piłsudski wziął kolejną tabletkę z biurka i popił resztką kawy. – Interesuje nas bomba Heisenberga. Ale wiemy, że to dwupiętrowe urządzenie z ogromnym kominem. I jak takie coś zastosować? Podwieźć pociągiem do wrogiego miasta? Nie… Czy nie lepiej wysłać agenta do takiej względnej rzeczywistości, gdzie bomba atomowa już jest? Mała, poręczna, gotowa do użycia? Jakby powiedział ten pański Rappaport z „Latryny”… „Small, friendly, ready to use”.

Piłsudski zaczął się śmiać. Wyglądało to tak, jakby stado hien szczerzyło zęby.

– Jezus… I to ja jestem tym agentem?

Piłsudski skinął głową.

– Boże… – Wiśniowiecki nagle coś sobie przypomniał. – Ja… Przecież wy mi się tylko śnicie! To miał być test snu „Sukces w pracy zawodowej”!

– No, niestety – mruknął Einstein. Właściwie mógł mówić w jidysz, Wiśniowiecki ledwie go rozumiał. – To uboczny efekt naszej technologii. Wszystkim agentom wydaje się, że śnią…

– To przejdzie po kilku miesiącach – dodał Piłsudski.

– Ale… Nazwa „Sukces w pracy zawodowej” bardzo mi się podoba – roześmiał się Einstein. Ten przynajmniej śmiał się normalnie. Przypominał człowieka, a nie stado pająków nad wybebeszoną muchą.

– Przyjdzie tu hipnotyzer – mruknął Marszałek Sejmu. – Pomoże panu przypomnieć sobie wszystko z tego… tak zwanego „snu”. A pan… Odrysuje nam wszystkie plany, odtworzy wszystkie obliczenia. Rozumie pan?

– Tak. Nie… – jęknął Wiśniowiecki. – Jezu. To ja tylko śniłem tamtą rzeczywistość? Tam gdzie śniłem tę?!

– Tak.

– O matko boska… – potrząsnął głową. Nawet doskonały koniak nie przynosił ulgi. – Ta technologia to przecież władza nad światem!

Piłsudski przygładził wąsy.

– A jak pan myśli? – powiedział cicho. – Do czego dążymy?

– Ale przecież tam… tam jest tyle cudownych rzeczy… Przecież… Nie wysyłaliście innych agentów?

– Owszem. Ta pańska dwustutonowa, samobieżna armata, pańska trzystumilimetrowa „Latrynka”… W innej, względnej rzeczywistości ta maszyna śmierci nazywa się „Konfucjusz” i jest produkcji chińskiej. Pański wóz amunicyjny to w innej rzeczywistości superciężki czołg „Józef Stalin VI”. PZL „Puławski” P-92 to gdzie indziej F-16 „Fighting Falcon” – Piłsudski spojrzał na rozsypane pastylki na blacie biurka. – Antyreumatik nazywa się gdzie indziej „Voltaren”. I tylko dzięki niemu chyba jeszcze żyję… Pan był ranny pod Phenianem… Zakażenie, prawda? Przeżył pan dzięki antybiotykom. W tym przypadku nie zmieniliśmy nazwy, bo to ładnie brzmi po polsku. Bombowiec „Tur” to po prostu B-52. „Żubr” to SU-26… „Łosia F2” zwą gdzie indziej „Tornado”! Mam wymieniać dalej?

– Nie.

– A tak, nawiasem mówiąc… Kto w świecie, który się panu „śnił”, skonstruował bombę atomową?

– Oppenheimer.

– No… To nawet nieźle brzmi. Zamiast bombą Heisenberga możemy to coś nazwać bombą Oppenheimera. Niech się niemiecki wywiad pogubi, szukając nieistniejącego człowieka…

Einstein skinął głową.

– No i dobrze – Piłsudski podniósł laskę, wstał ciężko, z wyraźnym trudem, i podszedł do okna. Popatrzył na „Patrię” Kiepury, potem odwrócił się i oparł o parapet.

– Dobrze… Pan nam wszystko narysuje, a potem pojedzie pan do Breslau poznać Monikę Hitler.

– Do Breslau? – podskoczył Wiśniowiecki. – Dlaczego akurat tam?

Piłsudski spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.

– W Breslau jest nasz konsulat. Naprzeciw takiego bastionu, teraz właściwie górki porośniętej lasem. Śliczne, romantyczne miejsce. Zorganizujemy przyjęcie, bo Monika często odwiedza Breslau. Hanussen, oficjalny astrolog Hitlera, ma tam swoją willę.

– Wiem… – Wiśniowiecki nie mógł pozbierać myśli. – W tej względnej rzeczywistości, o której śniłem… Urodziłem się we Wrocławiu.

– A co to jest Wrocław?

– Polski Breslau.

Piłsudski łypnął swoimi małymi oczkami na Einsteina. Ten wyjął fajkę z ust i w milczeniu wzruszył ramionami.

Adamowi Fierli,

przyjacielowi i pisarzowi, który pewnego dnia wykupił bilet na ekspres w jedną stronę i rozwiązał wszystkie swoje problemy szybkim lotem bez spadochronu…

LEGENDA

czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku

Ivan „Sepp” Dietrich siedział razem z „Pułkownikiem” Gusiewem w małej kawiarni, urządzonej w przejściu podziemnym. Przejście było dosyć szczególne. Pochyłe ściany z ręcznie obrabianego kamienia podtrzymywały żelbetowy strop o grubości paru metrów. Jedną ze ścian „zniknięto”, i przez ogromny wykrój można było obserwować taras, wychodzący nad obramowaną morzem zieleni fosę. Właściwie był to stary bunkier, który wykorzystywano także jako przejście podziemne – po jego powierzchni, zwanej placem Pierwszego Maja, jeździły samochody i tramwaje, niżej zaś uruchomiono sklepy i kawiarnie, a także stanowiska telefonów TP SA. Jeszcze niżej znajdował się taras i fosa.

Był późny, letni wieczór. Gusiew i Dietrich grali w karty, sącząc piwo przy stoliku osłoniętym ogromnym parasolem. Dietrich rozdawał po pięć kart do pokera. Gusiew położył dziesięć złotych w ciemno.

– Nie przesadzasz?

– Wiem, że wygram.

– To i ja wiem. Ty zawsze we wszystko wygrywasz.

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– A wiesz dlaczego?

– Bo masz szczęście, dupku. Zawsze ze mną wygrywałeś. W każdej grze, w każdym losowaniu; w marynarza, w rzucaniu monetą, i w pićki pod mostem…

– A wiesz dlaczego? – powtórzył Gusiew.

– Bo jesteś cholernym szczęściarzem.

– Nieprawda. Jestem zwykłym pechowcem.

– Pieprzysz.

– Widzisz… To w ogóle nie w tym problem. Pochlebiam sobie, że pisarz to taki facet, który ma niezwykły zmysł obserwacji – Gusiew rzeczywiście był pisarzem. Poza etatem na uczelni zajmował się pisaniem opowiadań i powieści. – Zawsze, ilekroć jadę przez Wrocław, widzę milion historii. I jeśli potem opowiem jedną z nich znajomym, to mają mnie za kłamcę i bajeranta.

– A tak nie jest?

– Ja to wszystko naprawdę widzę. Jak ktoś nie ma zmysłu obserwacji, to niech się nie bierze za pisanie.

– A jak to połączysz z wygraną w karty?

Gusiew złożył ręce jak do modlitwy.

– Czułeś to drgnięcie rzeczywistości przed chwilą?

– Szlag! Jakie drgnięcie?

– Nie czułeś? Nie poczułeś, że wygrasz?

Dietrich wzruszył ramionami. Pociągnął łyk piwa, które już powoli robiło się ciepłe.

– No to ja wygram – Gusiew wyłożył odkryte karty na blat stolika. Miał dwa walety, dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Ty… To nie jest poker amerykański. Dlaczego odkryłeś?

Gusiew położył na stoliku dwadzieścia złotych.

– Chcę ci dać szansę. Tylko że i tak nie wygrasz.

Dietrich zerknął we własne karty. Miał trzy asy, króla i szóstkę.

– Akurat wygrasz – mruknął, wyrównując dwadzieścia. – Ile?

Gusiew popchnął w jego kierunku dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Trzy. Nie masz szans.

– Zobaczymy – Dietrich wymienił dwie. Zerknął w karty. Miał swoje trzy asy i dwie dwójki. Full. – No i co, koleś? Myślę, że pięćdziesiąt złotych nie byłoby teraz przesadą.

– Nie trać forsy – Gusiew podniósł głowę, patrząc na betonowe dźwigary powyżej. Po omacku odwrócił swoje karty, nawet na nie patrząc. – I co? – spytał ciągle z głową do góry. – Co mam?

Dietrich, wściekły, zapalił papierosa.

– Cztery walety – zaciągnął się głęboko. – Psiakrew! Ty zawsze wygrywasz. Szlag… Jak trzeba było wylosować książkę na aukcji i rzucaliśmy monetami… Jak kupowaliśmy sobie rewolwery w sklepie i trzeba było wylosować komu przypadnie model „Steel Blue”…

– To zupełnie nie o to chodzi – Gusiew wyjął z kieszeni monetę. – Orzeł czy reszka?

– Orzeł.

Gusiew rzucił. Ciągle nie odwracał oczu od dźwigarów powyżej.

– Co wyszło?

– Reszka! Kurde balans!

Gusiew wyjął z kieszeni długopis. Położył na stoliku i zakręcił.

– Nie spytam już kogo wskaże…

– Pewnie ciebie.

– No.

Długopis wirował na mokrym blacie. Po chwili zaczął zwalniać. Gdy się zatrzymał, wysunięty wkład mierzył wprost w brzuch Gusiewa. Dietrich zaklął głośno.

– Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię – Gusiew dopił resztę piwa. – To się samo robi.

– Nie pieprz mi tu na głodno!

– Sam powiedziałeś, że zawsze we wszystko wygrywam. A ja uważam, że jestem największym pechowcem, jakiego ziemia nosi. Jestem koszmarnym nieudacznikiem, Ivan.