Выбрать главу

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Tomecki wyszedł zza burty samochodu, trzymając kałacha z tłumikiem za plecami.

– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.

Dwie osoby miały dowody przy sobie. Matysik zarepetował P-63, Tomecki także odciągnął suwadło zamka. Jakieś dziecko wyciągnęło z kieszeni kilka złotych.

– Mamo, mogę pobiec po lody do wsi?

– Idź, idź… Ja tu muszę zostać, bo będą spisywać do odszkodowań.

Jezu, jak źle się celuje w masce przeciwgazowej! Przez te dwa cholerne, okrągłe, małe szkiełka. Jak zgrać przyrządy celownicze? Tomecki był jednak mistrzem. Z kałacha obciążonego tłumikiem zastrzelił chłopca jednym pociskiem.

Letnicy stali nieruchomo, zbyt zszokowani, żeby zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Tomecki zastrzelił matkę chłopca, zanim ta zdołała otworzyć usta do wrzasku, a Matysik milicjanta, który nawet nie zdążył sięgnąć do kabury. Byle tylko nie nacisnąć za mocno spustu i nie przejść na ogień automatyczny. Wysunął rękojeść spod lufy. Celować, celować, celować! Nic na żywioł.

Tomecki zastrzelił „profesora” i kobietę w monstrualnym kostiumie kąpielowym, a w tym czasie Matysik zdjął obie studentki. Ale do dupy się celuje w tej kurewskiej masce! Nie można porządnie zgrać przyrządów celowniczych…

„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.

Hofman obudził się z głośnym westchnieniem, słysząc dzwonek telefonu. Zasnął przy biurku? No szlag! Chyba tak. Ostatnia noc rzeczywiście była ciężka. Kłótnia z żoną, niezbyt skuteczne prochy nasenne, potem koszmary. Był wypluty. I, co gorsza, zaziębiony. Teoretycznie w lipcu ciężko się zaziębić, ale Hofman potrafił dokonać nawet tego. Wytarł nos jednorazową chusteczką, potem podniósł komórkę i odebrał połączenie.

– Tak? – nie był pewien swojego głosu. – Tak, słucham? – powtórzył głośniej.

– Panie Marku – usłyszał głos młodej kobiety. – Bagno.

– O Chryste… nie dziś. Plisssss…

– Dostaliśmy zgłoszenie drogą radiową – oszczędziła mu przynajmniej głupich uwag na temat domniemanego kaca. Od razu przeszła na tryb służbowy. – Mamy strzelaninę. Gość zastrzelił z tetetki trzech ludzi z kałachami.

Alka prim. Alka prim… gdzieś musiał być w biurku. Tylko gdzie? Hofman przeszukiwał szuflady.

– Panie Marku? Jest pan tam?

– Jestem…

Alka prim nie było. Znalazł za to starą paczkę jednorazowych chusteczek. Skwapliwie rozwinął jedną z nich.

– Dziwna sprawa. Na początku poszło normalnie, przecież pan wie, jaka jest procedura. Jak dostaliśmy wezwanie przez radio, dyżurny SWD skierował na miejsce zdarzenia ludzi z sekcji kryminalnej, powiadomił dyżurnego z sekcji dochodzeniowo-śledczej i ściągnął technika z kryminalistyki.

Mogła sobie oszczędzić tego wykładu. Hofman dokładnie wiedział, co było dalej. Grupa z kryminalnej pojechała na miejsce zdarzenia. Ktoś powiadomił dyżurnego z komendy wojewódzkiej oraz samego komendanta. Na miejscu była już pewnie analogiczna grupa z komisariatu, na którego terenie miała miejsce strzelanina. SWD, czyli Stanowisko Wspomagania Dowodzenia (czyli po prostu ludzie siedzący pod telefonami 997 i 112 oraz Dyżurny Komendy Miejskiej), czuwało, mogąc w każdej chwili dostarczyć wsparcie. SWD miało pod sobą wszystkich dyżurnych komisariatów oraz wozy patrolowe i ruchu drogowego, wyposażone w terminale komputerowe.

– No i zawiadomiliśmy prokuratora – kontynuowała – ale… Stało się coś dziwnego.

– Co się stało?

– Na początku nic. Chłopaki zwinęły sprawcę, zrobiły oględziny. Ewidentny napad, chociaż nie wiadomo o co chodzi. I… zaczęły się schody.

– Co się zaczęło?

– No, nie wiem dokładnie. W każdym razie oficer dochodzeniowo-śledczy popełnił samobójstwo.

– O żesz…

– Jakiś straszny pech. Dwóch podoficerów zginęło w wypadku samochodowym. I Jagielski umarł na zawał, i…

– Co to jest? Jakaś mafia? – rozpaczliwie potrzebował dwóch pastylek alka prim, i tylko to go obchodziło.

– Nieeee… wszystko naturalne przypadki. No, ale w każdym razie pan przejmuje sprawę.

– O Jezuuuuu…

Gdzie są te cholerne pastylki?! Przecież pamiętał, że je miał. Wysłuchawszy, gdzie są akta sprawy i wszystkie papiery, oraz że pacjent jest jeszcze na dołku, ale prorok zaraz go wypuści, bo to oficer Wojska Polskiego, przycisnął klawisz rozłączający komórkę. Podszedł do okna, otworzył je i dłuższą chwilę patrzył na majestatyczne hitlerowskie budynki przy ulicy Łąkowej. Obecnie mieściła się w nich komenda wrocławskiej policji.

Ponad trzydzieści lat wcześniej „prawie pięcioletni” chłopczyk gnał przez las, brocząc krwią. Beczał na cały głos, a łzy ledwie pozwalały mu dostrzec cokolwiek. Co to było? Co to było? Co to było?!

Wypadł na niewielką polanę. Chwiejąc się na nogach skręcił w wąską, piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród sosen. Po chwili dobiegł do willi, w której rodzice wynajmowali pokój.

Zauważono go od razu – tak głośno beczał. Najpierw trzech kolegów – „Janek”, „Gustlik” i „Tomek” z załogi czołgu Rudy – potem matka i reszta wczasowiczów.

– Jezus Maria!!! – wrzasnęła matka. – Ty jesteś cały we krwi!

– Mama… mama…

– Jezus Maria!!! Pomocy!!! Synku!!!…

Kilku wczasowiczów rzuciło się, żeby wziąć chłopca w ramiona. Ktoś skoczył po apteczkę; inny, bardziej rozsądny, krzyknął, że biegnie do telefonu, żeby wezwać pogotowie. I że wie, w którym domu jest telefon. To tylko dwa kilometry…

– Co się stało? – matka nieświadomie powtarzała pytanie syna. – Co się stało?

– Uderzyłem się w drzewo. Jak biegłem.

– Co się stało?!

Letnicy usiłowali zdjąć z malca zakrwawioną koszulę. Ktoś wyjął z apteczki jodynę, pioktaninę i bandaże.

– Przyleciało UFO!!! – darł się chłopczyk. – Przybysze z kosmosu!!!

– Walnął w sęk albo jakąś ułamaną gałąź – wtrącił mężczyzna, który najlepiej grał w badmintona. – Ale rana… Jak od postrzału.

– Jezus Maria! Jezus Maria!!! – zawodziła matka.

– Przylecieli przybysze z kosmosu. Najpierw wszystko stało się szare. Taka kula szarego. Takie coś. A potem oni wysiedli z takiego pojazdu, co miał z boku taki prysznic. I oni byli przebrani za ludzi. A potem włożyli swoje skafandry kosmiczne…

– Jezus Maria! Jezus Maria! Boże, Boże, Boże… Synku!

– To szok. Trzeba go przewieźć na pogotowie.

– Matko Święta, mały zaraz się wykrwawi. No zróbcie coś!

– I oni mieli takie rury, co im wychodziły z ust. I tak głośno oddychali. I zabili wszystkich ludzi! Zabili ich!!!

– Nie ma sensu czekać na pogotowie – krzyknął pan, który najlepiej grał w badmintona. – Owińcie go czymś i pakujcie do mojej syrenki. Jedziemy do Bydgoszczy!

– Zaaaaabiliiiii wszystkich ludzi! Mieli takie rury, co im wychodziły z ust!!! Mieli rury!

– Boże! Zróbcie coś wreszcie!

– Owińcie małego bandażem i do syrenki. Mama jedzie z nami. I ktoś jeszcze, dla pewności.

– Ja pojadę – zgłosił się mężczyzna o wyglądzie adwokata. – To najlepszy pomysł. Za pół godziny będziemy w Bydgoszczy. W jakimś porządnym szpitalu.

– Oni mieli ruryyyyy!!! Oni mieli rury, które wychodziły im z ust…

Trzech starszych chłopców ostrożnie oddaliło się od zbiegowiska. Spoglądali po sobie, czując coraz większy strach.

– No… chyba przesadziliśmy z tymi opowieściami o kosmitach – mruknął „Gustlik”, chowając zaczytany egzemplarz „Wielkiej, większej i największej”, który nosił za paskiem.

– Szlag – powiedział cicho „Janek”. – Wyda się?

„Tomek” sprawdził, czy paczka papierosów „Sport” jest dobrze ukryta w kieszeni.

– Będziemy mieli rodzicielskie przesłuchanie. Na mur. Pozbądźmy się wszystkich fajek.

– A jak nas dadzą na milicję?

– Popluj przez lewe ramię!

Hofman bezmyślnie grzebał w policyjnych papierach. Sytuacja wydawała się być czysta. Pan Felicjan Matysik, wiek siedemdziesiąt dwa lata, emerytowany oficer Wojska Polskiego, zabrał z domu legalną tetetkę i pojechał z rodziną na grilla, do lasu. Żona (stara, delikatnie mówiąc), córka, zięć, wnuczęta. Ot tak… Każdy przecież jeździ z tetetką na grilla. To zupełnie normalne, nie? W trakcie smażenia zwierzęcej tkanki podeszło do nich czterech ludzi. Trzech miało automaty Kałasznikowa, czwarty nie miał żadnej broni. Spytał tylko, czy Matysik to Matysik. Następnie wypadki zaczęły toczyć się szybciej. Ten czwarty, bez broni, powiedział, że mu przykro z powodu obecności rodziny, ale Matysik przecież sam powinien wiedzieć… Na co emerytowany oficer Wojska Polskiego wyjął tetetkę i zastrzelił tych trzech z kałachami. Aaaaa… i czym tu się zajmować? Umysł Hofmana, na kacu i po nieprzespanej nocy, nie działał tego dnia najlepiej. I czym tu się zajmować? Normalne polskie grillowanie w lesie. Wnuk wyrwał jednej z ofiar automat Kałasznikowa i zaczął pruć do uciekającego cywila, jedynego ocalałego z masakry. Wystrzelił trzydzieści dwa naboje, ale jedynie trafił w kostkę pana, który pięćdziesiąt metrów dalej zmieniał koło w matizie. Uciekiniera nie znaleziono, ofiary nie miały dokumentów, odcisków nie zidentyfikowano w kartotece.