Выбрать главу

Ot, zwykły niedzielny poranek. Trzy trupy, jeden ranny, emeryci i dzieci strzelają do wszystkiego, co się rusza… Normalka.

Hofman napił się wody mineralnej.

– Jezu – powiedział na głos. – Kto napisał te brednie? Co to za bzdury są, do jasnej cholery? Co to jest?!

Ofiary: trzy plus jeden. Gość z policyjnej ekipy powiesił się, dwóch zginęło w wypadku, czwarty miał zawał. Co to jest? Co to jest?!

Zagryzł wargi. Przypomniał sobie koszmar z dzieciństwa. Usiłował uspokoić rozedrgane nagle ręce. Popatrzył jeszcze raz w akta. „Czy pan to Felicjan Matysik?” – spytał napastnik bez broni. „Tak” – brzmiała odpowiedź.

Grill nie był zbyt udany. Podwrocławskie lasy, często patrolowane przez inspektorów w służbowych maluchach, same w sobie wystarczająco zniechęcały do tej formy niedzielnego wypoczynku. A w dodatku te chmury, grożące możliwością niespodziewanego prysznica. Matysik jeszcze raz sprawdził broń. ON się nigdy nie mylił. ON stał teraz pod drzewem – mglista sylwetka niewidoczna dla innych – i śmiał się bez przerwy. Siedemdziesięciodwuletni emerytowany oficer wiedział jednak swoje. Wstał ciężko, ignorując pytania wnuków, czy idzie sikać, oraz pytanie córki, czy mu pomóc.

Teraz. To wydarzy się teraz.

Czterech mężczyzn wyszło zza drzew. Trzech miało kałachy, trzymane tak, żeby móc ich szybko użyć. Debilizm. Komandosi z jednostki specjalnej. Tacy cholernie wyszkoleni ludzie, których często widziało się w telewizji, jak szli gęsiego, każdy z ręką na ramieniu kolegi z przodu i z bronią gotową do strzału. Strasznie groźnie wyglądali w telewizji. Ich problemem było tylko to, że nigdy w życiu nikogo nie zabili. Tylko ćwiczenia. Zero trupów.

– Czy pan Felicjan Matysik? – spytał ten czwarty bez broni.

– Tak.

– Przykro mi, że w obecności rodziny, ale… sam pan wie.

– Wiem.

Matysik wyjął z kabury przeładowaną zawczasu tetetkę i strzelił jednemu z komandosów w głowę. Prawie z przyłożenia. Kierując broń na drugiego musiał już zgrać przyrządy celownicze. Nie przejmował się krwią, która bryznęła mu na twarz. Strzał. Przeniesienie linii celowania na trzeciego. Oddech. Strzał. Pocisk 7,62 Tokariewa idealnie przeszedł przez czaszkę. Żadnej reakcji u którejkolwiek z ofiar. Oni byli naprawdę dobrze wyszkoleni, tylko nikt nie nauczył ich zabijać. Nie mieli w tym żadnej praktyki.

Matysik opuścił broń. Podszedł do tego czwartego.

– Tak? Słucham pana.

– Aaaaaaaaaaaa… – powiedział cywil głośno i wyraźnie.

– Nie do końca rozumiem.

– Aaaaaaaaaaaa… – powtórzył cywil i przełknął ślinę.

– No tak. Teraz wszystko jasne – zakpił Matysik. – Nie mogę cię zastrzelić, gnojku, bo sprawa o przekroczenie granic obrony koniecznej będzie trwała w sądzie trzy lata.

Cywil prawdopodobnie nie uwierzył. Odwrócił się i zaczął uciekać. I wtedy stała się rzecz nieplanowana. Wnuk Matysika, jedenastoletni chłopak, chwycił Kałasznikowa jednej z ofiar i wypruł całą serię. Trzydzieści dwa naboje. Żaden nie trafił w uciekiniera. Jak mu poderwało broń, to właściwie walił po wszystkim wokół. Głównie dziurawił chmury, i to chyba skutecznie, bo właśnie zaczął padać deszcz. Jakiś bardziej realny efekt jednak osiągnął – facet, który pięćdziesiąt metrów dalej naprawiał matiza, zaczął nagle wrzeszczeć i kuśtykać. Z kostki prawej nogi waliła mu krew.

Matysik zerknął na mglistą sylwetkę, śmiejącą się pod drzewem. ON miał zawsze rację. Felicjan nauczył się to cenić.

Trzydzieści lat wcześniej ekipa dochodzeniowa, złożona z letników i trzech wścibskich chłopców, poszła wyjaśniać, co tak naprawdę stało się w pensjonacie „Poruda” w Pieczyskach. Co sprawiło, że „prawie pięcioletni” chłopczyk znalazł się w jednym z bydgoskich szpitali w totalnym szoku i z okropną raną na ramieniu.

Niestety, już jakieś trzysta metrów od willi, w której mieszkali, detektywom zagrodziła drogę stara, zdezelowana nyska, zaparkowana w poprzek piaszczystej drogi. Dwaj mężczyźni i kobieta uśmiechnęli się na ich widok.

– Dzień dobry – powiedziała kobieta. – Jesteśmy z bydgoskiego pogotowia gazowego. Dalej nie możecie państwo przejść.

– Dlaczego?

– Awaria. A właściwie katastrofa – młoda kobieta wskazała na kłąb dymu unoszący się nad wierzchołkami drzew. – Noooo… tak się kończy nieumiejętne obsługiwanie butli z gazem.

– Są jakieś ofiary wybuchu?

– Ja tam nie wiem, proszę pana. Nam kazali tylko pilnować drogi.

– Ale co się stało?

– Nieee wieeeem… – ziewnęła. – Huknęło, aż się zapalił kawałek lasu. Ja tu tylko pilnuję, żeby więcej ofiar nie było. A tam straż gasi.

– Bo wie pani, myśmy się strasznie denerwowali – wczasowicz o wyglądzie mecenasa był nieustępliwy. – Przybiegł stamtąd jeden chłopczyk i opowiadał, ha, ha, o przybyszach z kosmosu w skafandrach i…

– A jak się ten chłopczyk nazywa? – młoda kobieta odrzuciła dopiero co zapalonego papierosa i wyjęła z kieszeni notes.

– Mareczek. Mareczek Hofman.

Zapisała.

– Bo wie pan, muszę wiedzieć. Bo my będziemy wypłacać odszkodowania. Normalnie się tego nie robi, ale dostaliśmy ogromne kredyty z ministerstwa i, wie pan, jak nie wydamy tych pieniędzy do końca roku, to nam przepadną i w przyszłym nie dostaniemy nowych. Rozumie pan przecież…

– Zamknij się „Pyskówka”! – warknął jeden z milczących dotąd mężczyzn, ubrany w drelich z napisem „Bydgoskie pogotowie gazowe”.

– Eeeeeee… kto by tam słuchał pięcioletniego dzieciaka? – wczasowicz-mecenas tylko machnął ręką.

– To mówi pan „Hofman”? Marek Hofman? Przez dwa „n”, dwa „r?

– „Pyskówka”, zamknij się!

Wczasowicze byli trochę zniesmaczeni tak chamskim odnoszeniem się do kobiety. Ale wiadomo… robotnicy. Jak ktoś ma za sobą jedynie szkołę podstawową, to nie może wiedzieć, co to kultura i atencja wobec kobiet…

Tymczasem w bydgoskim szpitalu ratowano „prawie pięcioletniego” Marka Hofmana (przez jedno „n” i jedno „f”). Chłopiec nie wiedział, że po odwrocie wczasowiczów z nieudanego zwiadu w radiostacji zdezelowanej nyski rozległ się złowróżbny komunikat: „Rozszerza się. Wszyscy do mnie!!!”. Malutki Hofman nie mógł nawet mieć pojęcia, że swoje życie zawdzięcza potwornemu pechowi „Pyskówki”, i temu, że spalono ją w rozerwanym na plecach kombinezonie OP-1 wraz z notesem, który miała w kieszeni.

Każdy policjant ma swoje nieoficjalne źródła informacji, ale to było zupełnie wyjątkowe. Nazywał je „Źródełko”. „Źródełko” miało na imię Ania i przeżyło dwadzieścia siedem wiosen. Kiedyś byli w sobie wściekle zakochani, potem jakoś się popsuło, a raczej wypaliło. Jednak, co się przecież rzadko zdarza w takich związkach, zostali serdecznymi przyjaciółmi. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się, świadczyli drobne usługi. Przyjaciel i przyjaciółka. Bliscy, serdeczni. Właściwie w każdej chwili mogli wkroczyć z powrotem na ścieżkę miłości. Przyzwyczaili się do siebie, rozumieli wzajemnie, nie byli zazdrośni o byle co. Ale układ, w którym w tej chwili byli, zadowalał obydwoje. Ona dawała mu wszystkie informacje, których potrzebował. On załatwiał wszystko, co było jej potrzebne, a dobry policjant miał w tej sprawie duże możliwości.

„Źródełko” było ściśle zakonspirowane. Nikt, oprócz Hofmana, nie wiedział nawet, że ma na imię Ania, choć wiele osób widziało ją codziennie w komendzie. Nawet jego ostatnia kochanka, jak sam mówił „kobieta jego życia”, z którą łączył bardzo poważne plany, nie wiedziała, kim jest „Źródełko”. Tej tajemnicy strzegł bardziej, niż czegokolwiek na świecie.

„Źródełko” była asystentką samego Big Bossa do spraw kontaktów z innymi służbami. Ania miała więc dostęp, i to z najwyższego pułapu, do wszystkich danych, archiwów i kartotek – nie tylko policji, ale także wywiadu, kontrwywiadu, służb cywilnych i wojskowych, Centralnego Biura Śledczego, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Straży Granicznej, armii, Sekcji Służb Specjalnych, Biura Ochrony Rządu, agentów celnych, Straży Pożarnej (także ochotniczej), pogotowia ratunkowego, Instytutu Pamięci Narodowej i wszystkich służb zajmujących się archiwizacją informacji. Ona była bezcenna. Była genialna. Była też świetnym informatykiem. Jak sama twierdziła, nie pozostawiała żadnych śladów swoich odwiedzin w różnych kartotekach i archiwach. I Hofman szczerze jej wierzył. Dlatego nikt nigdy nie dowiedział się, kim jest tajemnicze „Źródełko”. Nikt nigdy.

Teraz jednak Ania zawiodła. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali.

– No nic nie ma! Felicjan Matysik, lat 72. Wzorowa służba wojskowa, którą ukończył w stopniu kapitana. Broń ma legalną, kilka egzemplarzy. Żadnych wypadków, żadnych notatek służbowych. Jakiś taki dziwny ideał… Sprawdziłam wszystko w Śląskim Okręgu Wojskowym i w Warszawie. No… nie wierzę własnym oczom, ale dosłownie nic. Nic! Jakby gość nie istniał. Jakby go w ogóle nie było na świecie.

– Coś musi być.

– Ale nic nie ma.

– Chryste! Coś musi być! Daj mi jego zdjęcie.

Z tym akurat „Źródełko” nie miała kłopotu. Twarz siedemdziesięcioletniego mężczyzny zajęła cały ekran.

– Cholera… mam wrażenie, że już go kiedyś widziałem.