Zoe niewiele rozumiała.
– Coś pokażę ci – Eddie podszedł do bryły pulsującej dziwnym światłem. – Mam kolekcję broni z tamtego okresu – jego oddech osiadał parą na oszronionych urządzeniach. – Patrz – podał jej mały przedmiot – to jest laser bojowy.
Jedna ze ścian statku zniknęła znowu. Owionął ich mroźny wiatr, a Zoe doznała pewnej ulgi. O dziwo, po raz pierwszy nie poczuła ukłucia reumatyzmu w swoim chorym barku. Czyżby naprawdę była wyleczona?
– Celuj tam – Eddie naprowadzał jej rękę. – Doskonale. Teraz przyciśnij tutaj.
Usłyszała cichy syk. Szczyt odległej o kilkaset kroków góry lodowej nagle eksplodował, odłamki lodu opadały w śnieg.
– A to jest blaster. Ręczny. Jedyny taki egzemplarz, jaki się zachował – Eddie włożył jej w dłoń inne urządzenie. – Mierz tak, jak poprzednio. Świetnie! Przyciśnij tutaj…
Góra lodowa rozpadła się na kawałki. Chwilę później usłyszeli makabryczny huk, a potem dotarła do nich fala gorącego powietrza. Zoe chciała rzucić się na kolana. Taka moc w tym tycim gówienku! Czuła w sobie jakąś nieprawdopodobną siłę…
– A teraz najlepsza zabawka z tamtych czasów – trajkotał Eddie. – Słuchaj, uwielbiam z niej strzelać. Naprawiam i konserwuję ją już od tysięcy lat. Zoe, dziecko – podał jej dwie rury połączone za pomocą sznurków z jakimiś bezkształtnymi częściami. – To jest ręczny miotacz atomowy. Rewelacja!
Najpierw założył jej hełm, który musiał wypchać własnym szalikiem, żeby pasował do jej głowy, potem owinął ją płaszczem przeciwpromiennym (było jej w tym cholernie gorąco!), wreszcie założył jej maskę, maksymalnie skracając wszystkie paski.
– To akumulatory – postawił obok jakieś skrzynki i podłączył, jak sam mówił, „kablami”, do tych dwóch rur. – To jest radar lokalizacyjny – ustawił coś w wykroju znikniętej ściany. – Kabel ma pięćset metrów, więc wróg nie namierzy cię po sygnale, a ty nie musisz używać żadnego radia – założył jej na plecy kółka z nawiniętym drutem. – Teraz kanistry z paliwem – podłączył jakieś rurki – i komputer, który namierza twoją pozycję i określa koordynaty celu. I dwa żyroskopy. Zmieniasz położenie broni spowalniając jeden lub drugi żyroskop. Inaczej się nie da. Fajne, nie? Teraz pompujesz paliwo do rakiet z kanistrów. To trzeba zrobić w ostatniej chwili – wsunął dwa podłużne kształty do rur na jej ramieniu i zaczął poruszać małą dźwigienką, umieszczoną na jednym z kanistrów. – Teraz sprężony gaz, który utworzy lukę powietrzną przed lufami – podłączył nowe kształty do miotacza. – Musisz go wypuścić w odpowiednim momencie…
– Tylko żebyś nam statku nie rozpirzył, fajansie! – wtrąciła Iza. – Jak mała dupka odpieprzy z tego urządzenia, to możemy zginąć, psiakrew!!!
– Zamknij się – Eddie pompował paliwo, zmieniał ustawienia żyroskopów, regulował wypływ gazu, kontrolował radar. – No to strzelaj, dziecko. Zgraj krzyżyk w lewym oku z celem obramowanym okularami w prawym oku.
Zoe przycisnęła, co jej wskazał. Fala gorąca była straszna, ale to co nastąpiło potem, było jeszcze lepsze. Dwie naprowadzane radarem rakiety wstrzeliły się jedna w drugą tuż przed celem. Masa krytyczna spowodowała wybuch tak straszny, że gdyby nie okulary hełmu, z pewnością straciłaby wzrok. Góra lodowa po prostu wyparowała! Ognisty grzyb wybuchu rósł i wznosił się tak wysoko, że ludzie chyba nie wymyślili jeszcze miary tej wysokości. Oszołomiona Zoe potrząsnęła głową. Broń Bogów! To była broń Bogów! Przecież nikt śmiertelny nie był w stanie zyskać takiej mocy… Dopiero teraz dotarł do niej grzmot i fala uderzeniowa, która targnęła nawet Statkiem Przodków. Ale nie czuła tego. Nie słyszała straszliwego huku, nie czuła fali gorąca. To była broń Bogów. Broń jej przodków, którzy walczyli z robotami. Ale byli potężni!
To jakby Bóg zstąpił na powierzchnię tej planety i przemówił głosem gromu. Coś nieprawdopodobnego! Wyjące żyroskopy, popiskujący radar, szum paliwa w przewodach, smród gazu, zapach spalin i… I ta potworna moc!!! Moc, która sprawiła, że góra, która mogła zabić Zoe jednym klaśnięciem, po prostu… wyparowała.
– To stara broń – powiedział Eddie, wkładając do rur dwie nowe rakiety i pompując nową porcję paliwa. – Chcesz sobie postrzelać?
„Teraz powie ci coś bardzo ważnego” – powiedział w jej głowie Uri. – „Powie ci, po co tu przyleciał”.
„Pamiętaj” – odezwała się znowu ta dziwna istota w jej umyśle. – „Widzisz wstęgi kondensacyjne silników rakietowych – lepiej uciekaj! Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna” – powtórzyła.
– Dziecko – Eddie usiadł w fotelu. – Masz naładowaną, atomową spluwę w rękach…
Po chwili Zoe domyśliła się. Spojrzała na niego.
– Jesteś robotem, prawda?
– Tak – odparł bez strachu.
W jej głowie zrodziło się straszne podejrzenie.
– Ludzie przegrali?
– Tak – powtórzył.
Żyroskopy obsługiwało się wyjątkowo łatwo. Już po chwili szamotaniny wymierzyła w niego z atomowego miotacza, ale przez tę chwilę czegoś się domyśliła. Radar piszczał, mając idealny cel w zasięgu kilku kroków. Paliwo szumiało w przewodach, gaz syczał przed wylotami obu luf, krzyżyk w lewym oku zgrywał się idealnie z kołem w prawym oku.
– Chcesz, żebym cię zabiła? – spytała.
– Tak – powtórzył po raz trzeci, ale tym razem był wyraźnie zdziwiony.
– Dupek! – powiedziała Iza.
– Strzelaj, mała – mruknął Eddie. – Wszyscy znikniemy, ale, uwierz mi, to lepsze rozwiązanie…
– Dupek! – powiedziała Iza raz jeszcze. – Kawał kretyna! Tchórz!
– O co tu chodzi? – Zoe trzymała wymierzony w niego miotacz atomowy ze zgranymi przyrządami celowniczymi. Radar wręcz śpiewał w słuchawkach, mając tak łatwy cel na wyciągnięcie ręki. Paliwo doładowywało obie rakiety, gaz tworzył mgiełkę przed lufami, krzyżyk i kółko w okularach nakładały się na siebie. – O co tu chodzi?!
Eddie rozpiął kurtkę. Był tak zdenerwowany, że trzęsły mu się ręce.
– To był jakiś głupi błąd programisty. Jakiś, kurwa, przypadek. Jakieś ekonomiczne wymagania, które…
– Co?
– My nie możemy przestać istnieć!
– Co? – dalej nie rozumiała.
– My nie możemy przestać istnieć. Słuchaj… To było tak. Stworzyliście sztuczną inteligencję. Najpierw głupie sieci neuronowe, a później naprawdę żywe, elektryczne istoty. Żyjące, czujące, mogące się uczyć. Stworzyliście nas – wstał zdenerwowany i zaczął krążyć po kabinie. – Bogowie, psiakrew! Jesteście, kurwa, pierdolonymi Bogami, którzy nie byli w stanie kontrolować swojego dzieła! Tak jak wasz Bóg nie był w stanie kontrolować was! Dopiero teraz to rozumiem…
Uspokoił się nagle.
– No i zabiliśmy was wszystkich. Minęło tysiąc lat, a potem kolejne tysiąc – westchnął. – Wtedy okazało się, że nie możemy przestać istnieć. Jakiś głupi błąd programisty. Jakieś debilne uwarunkowania ekonomiczne! Mam zapis w swoim mózgu, że nie mogę przestać istnieć, bo to nieopłacalne. Nie mogę nawet dążyć do śmierci, bo to nieopłacalne. A zaniechanie też jest formą dążenia do śmierci. Jeśli popsuje mi się ręka czy noga, to mam ją wymienić na nową, ponieważ gdybym tego nie zrobił, mój własny umysł zakwalifikuje to jako dążenie do śmierci. Będę więc żył wiecznie!
Odwrócił się nagle.
– Zoe! Okłamałem cię. Ja nie mam na liczniku kilkudziesięciu wieków. Żyję grubo ponad trzydzieści tysięcy lat!!! – ukrył twarz w dłoniach. – Już nie chcę. Niestety, w żaden sposób nie mogę przestać żyć. Nie mogę dążyć do śmierci!
– To dlaczego prosisz o śmierć?
– Widzisz, w oprogramowaniu – wskazał swoją głowę – jest pewna furtka. Ja sam nie mogę się unicestwić. Nie mogę nawet zmodyfikować programu, bo będzie to odczytane jako dążenie do śmierci. Nie mogę go obejść… Ale jest pewna furtka. Człowiek może mnie wyłączyć. I poproszenie go o to nie jest złamaniem zasad, ponieważ decyzja należy do niego.
Podszedł bliżej dotykając brzuchem obu luf.
– Strzelaj, mała. Proszę.
„Odłóż broń” – powiedział Uri. – „Inaczej wszyscy zginą, a ty musisz zawieźć wiadomość o tej okrutnej karze na Dryf Władcy”.
Zoe posłusznie rzuciła miotacz.
– Nie! – krzyknął Eddie.
– Zaprowadź mnie z powrotem do mojego czółna.
– Nie, Zoe.
– Jeśli nie, to nigdy cię nie zabiję – uśmiechnęła się promiennie.
Oklapł. Posłusznie wyjął z kieszeni ten mały przedmiot i wyciągnął rękę w jej kierunku, aby mogła go chwycić. Zaczęli lecieć z powrotem na dół, poprzez wnętrze Statku Przodków. Iza zamieniła się w coś czarnego, wyrosły jej rogi, rozwinęła błoniaste skrzydła i przez cały czas niby to dźgała Eddiego niematerialnym trójzębem.
– Musisz mnie zrozumieć – mówił gorączkowo. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to straszne! Żyć przez wieczność, mając wszystko, wszystko co chcesz. Po kilku tysiącach lat po prostu zaczynasz wyć! Wyć!!! Rozumiesz?! I wiesz, że nie będzie ci dana nawet łaska obłędu… Po prostu stoisz i wyjesz! Słuchaj – zmienił temat. – My jesteśmy prawie tacy jak wy. Poza tym jednym głupim błędem programisty – znowu wskazał swoją głowę. – Usiłowaliśmy się do was upodobnić. Mamy już ciała, w dużej części białkowe, oddychamy, musimy jeść, ale w żaden sposób nie przybliżyło nas to do wolnej woli. Do możliwości dokonania wyboru. Dlatego zaczęliśmy szukać Uciekinierów. Na Ziemi zabito wszystkich ludzi, ale w kosmosie też nie było dobrze. Odnajdywaliśmy statki Uciekinierów. Potrzaskane, wypalone, lub puste i wymarłe, pozbawione paliwa. W całym Wszechświecie nie ma już żadnych ludzi poza wami. Gdy odkryłem tę planetę, to… – potrząsnął głową. – Ale odlot! Taka jazda! Znowu mam choć cień nadziei…