Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
– Wasz bunkier jest taki duży?
– Bunkier? – Wagner uśmiechnął się lekko. – You will see.
– What?
– Will see.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok, rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra.
– Wysiadamy – zręcznie zeskoczył z pancernej burty.
– Muszę się zameldować.
– Spokojnie – przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. – Najpierw prysznic – otworzył drzwi jednej z wielu kabin ukrytych w ścianie. – Chodź.
Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego wnętrza obok niego.
– Jakiś dziwny ten prysznic – powiedziała. – Gdzie jest dźwignia gazowa?
– Chcesz się myć gazem? – parsknął śmiechem. – Patrz – odkręcił kran.
Targnęła się w tył, zaskoczona strumieniem wody, który chlusnął jej na głowę.
– Jezu… Jezuuuuu… – wycierała oczy. – Macie tu aż tyle wody?!
Myjąc jej plecy wyjaśnił, że woda jest chemicznie oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której teraz używali, kąpało się już pewnie parę tysięcy osób. Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty, żeby robić sobie wodne prysznice. Najemnicy z kabin obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.
Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy mundur Marines, on włożył swój wzór 31 – tropikalny uniform składający się z sandałów, płóciennych szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu.
– Możemy? – wskazał jej drogę do windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało. Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć próby zatrzymania jej pod prysznicem. Jednak do windy wsiedli tylko w trójkę, z Zorgiem, który się nie mył i zdążył załatwić wszystko szybciej. Najemnicy musieli najpierw zdać sprzęt.
– Teraz się przygotuj – mruknął, gdy ruszyli w górę.
– Na co?
– Na szok – uśmiechnął się smutno. Widział już wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu po raz pierwszy. Był świadkiem, jak jeden Węgier zwymiotował z wrażenia, a słyszał od kolegów, że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na szczęście Kristy-Anderson również nie miała broni przy sobie. Gdy dotarli na górę, szarpnął zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.
– Proszę – przepuścił ją przodem.
Najpierw zmrużyła oczy, oślepione nawałą światła, potrząsnęła głową, a potem…
– Jeeeeez!!! – szarpnęła się w tył. – It’s not real!!!
– Przeciwnie – usiłował ją podtrzymać. – To wszystko jest prawdziwe.
– Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin’ bullshit!
– Ou yea… – mruknął Zorg. On również widział już niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy raz.
Zszokowana Murzynka patrzyła na palmy, tuje i cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane ścieżki, ławeczki w zieleni… Potem przeniosła wzrok na Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów, minaretami meczetów i kopułami synagog. A potem zauważyła Odrę.
– Jeeeeeez!!! It’s river… Am I going crazeeee?!
– Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.
– Skąd? – po pierwszym szoku przeszła na polski. – Skąd macie tyle wody na pustyni?!
– Nie daj się zwieść pozorom. To tylko kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak, żeby wyglądało na parometrową głębię – Wagner uśmiechnął się lekko. – Potem rurociągiem pompują wodę z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym, tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą, historyczną Odrę…
– O mamo… To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu. – Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę kryjącą całe miasto, potem zerknęła na palmy. – Stać was na tyle plastikowych drzew?
– One nie są plastikowe. Są prawdziwe.
– Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną?!
– Owszem.
– Jesus Christ… – o mało nie zemdlała. – Nie może być tak pięknie na świecie. A to… – wskazała najbliższe drzewo. – To może prawdziwe banany, co?
– Tak.
Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Nagle targnęła się w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.
– Ja tylko patrzyłam, proszę pana! – krzyknęła spanikowana. – Nie dotykałam!!! Przysięgam!
Policjant parsknął śmiechem.
– Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu, czy co?
– Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie mnie aresztować!
– Daj pani spokój…
Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner.
– Ona jest aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować jednego?
Policjant wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy – wyjął z kieszeni bloczek i coś napisał na kartce. Potem przystawił swoją pieczątkę. – Proszę – podał Murzynce wyrwaną kartkę. – To jest pozwolenie na zerwanie jednego – zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej „wariatką”.
Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę.
– O czym mówiliście? – spytała, patrząc podejrzliwie.
– Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia.
– Prawdziwego banana?
– Mhm.
Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc, że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz ziewał.
– No, dalej.
Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.
– Aaaa… A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie aresztujecie, tak?
– Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórą. Zorg zrolował na trawie, a Wagner zaczął się śmiać.
– To się obiera, głupia „Czekolado” – pokazał jej jak. – Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
– Co to jest „kosz na śmieci”? – spytała.
– No kosz, gdzie… no… No, gdzie się wrzuca śmieci.
– A co to są śmieci?
– O żesz ty! To są resztki, niewykorzystane części czegoś, coś co ci się już nie przyda.
– I co się robi z tymi śmieciami? – patrzyła na Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w ręku skórkę i jakoś nie mogła się z nią rozstać.
– Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś – nie miał zielonego pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. – No dobra. Możesz to sobie zachować na pamiątkę. Tyle, że ci niedługo zgnije.
Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka patrzyła w lekkim szoku na ocieniające drogę palmy, tuje, platany i cyprysy. Nagle krzyknęła.
– A co to jest?!
– Choinka.
– Co to jest „choinka”?
– No, takie drzewko. Sosna, czy modrzew… Szlag! Nie znam się, nie jestem botanikiem.
– Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają liście. Nie wciskaj mi ciemnoty!
– To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie…
Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i pytania pułkownika. Zaprowadził ją do małej knajpki na Moście Pokoju. Od kiedy znikły samochody, most okazał się za szeroki jak na potrzeby riksz i dorożek, więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr, wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował obszczekiwać Zorga. Wokół było pusto, sennie i jakoś tak „sprzyjająco”. Nawet kelner ruszył tyłek na widok nowych gości.
– Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?
– Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino… ale dobre. Coś z Afryki. I może bułkę. Tylko świeżuteńką, chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i niech pan dosypie dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Musi poczuć jakiś konkretny smak.
– Rozumiem. Dodam idokaminy.
– Nie, nie, nie. Żadnej chemii – Wagner uśmiechnął się lekko. – Wiem, że nie będzie jej smakować, ale… Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych warzyw.
– Oczywiście, proszę pana. Tylko… ta pani będzie miała później, eeee… sraczkę, za przeproszeniem.
– Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem Marines, jakoś przeżyje.
Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla Zorga surową, siekaną świńską wątrobę i krople Waleriana.
– Ty… Andrzej – Murzynka odruchowo dotknęła swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w szacownej knajpie. – Ile to będzie kosztowało?
– Nie wygłupiaj się. Ja stawiam.
– No, ale ile?
– Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy złotych.
– Ile to na dolary?
– Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych walut praktycznie się nie wymienia.
Westchnęła ciężko.