– Dhhhhłughhho…
Wagner wiedział, że gepard mówi prawdę. Jad był ustawiony na paraliżowanie przeciwnika. Unieruchamiał momentalnie; zawarte w nim toksyny były tylko efektem ubocznym reakcji chemicznej, ale powoli rozpuszczały się we krwi wroga, doprowadzając go do śmierci. Mutanci umierali nawet i po dwóch, trzech godzinach, dysząc z bólu – wciąż sparaliżowani.
– Sami daliście nam tę technologię – kontynuował Baryła. – Gdy wymyśliliście grzechotniki, to starsze, nie tak skuteczne modele – kotki, ptaszki, tygryski i gepardy – sprzedaliście poślednim narodom. Jasne, węża nie można tak łatwo wykryć w podczerwieni, jak kota, ale gdy zabrakło elektryczności, to okazało się, że wąż jest kompletnym zerem w porównaniu z takim „biczem bożym”, jakim są nasze gepardy…
– Skąd pan tyle wie, panie generale? – usiłowała być racjonalna. – Ma pan agentów w USA?
– A po co? – pokiwał głową. – Nic nas nie łączy. Na papierze jesteśmy sojusznikami, ale sama pani wie… Za daleko, żeby się czymkolwiek interesować.
– Więc kto? Arabowie?
– Beduini, droga pani. Proszę nie mieszać tych dwóch nacji.
– Oni szpiegują u nas? Po co?
– Mają jakieś przemytnicze interesy – wzruszył ramionami. – A ja mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić u nich to, co chcę mieć – zaczął głaskać jednego z persów na biurku. Kot wyprężył grzbiet i pomrukiwał. – Paręset lat temu byłbym chyba najlepszym klientem w każdym supermarkecie, bo zawsze stać mnie na wszystko, o czym tylko marzę.
– Arabowie… znaczy Beduini… wyszpiegowali wszystko na temat mojej misji?!
Baryła tylko machnął ręką.
– „Wszystko”… – prychnął jak kot, którego głaskał. – Pani sama nie wie wszystkiego o swojej misji, a nikt na świecie nie pozna wszystkich tajemnic bunkra Langley. To zresztą zupełnie niepotrzebne.
– Czego więc dotyczy nasza rozmowa?
– Otóż chcę, żeby mi pani ładnie wyśpiewała to, co wie.
– Proszę na to nie liczyć, generale!
Powiedziała to trochę zbyt szybko. Nikomu z obecnych w gabinecie nie umknął fakt, że znowu zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
– Pani Andrzejewska… – uśmiechnął się Baryła. – Proszę się, z łaski swojej, nie wygłupiać. Powie pani.
– Bo jak nie to… rozerwie mnie pan końmi na rynku? A może wbicie na pal? Obcięcie piersi?
Była twarda, ale nie do końca. Chyba zbyt plastycznie wyobraziła sobie te możliwości, bo momentalnie się spociła.
– Pani Andrzejewska – Baryła z dobrotliwym wyrazem twarzy napełnił wódką jej kieliszek. – Niech pani nie opowiada głupot. Od razu na pal! Albo piersi obciąć… – wzruszył ramionami. – Tak robicie w Ameryce? Tu, na szczęście, jest Polska. Dogadamy się po dobroci, przy wódeczce.
– Nigdy się nie dogadamy!
– Och, doprawdy? A te dziesięć kontenerów, które miała pani zniszczyć, to co? Pryszcz?
– Skąd pan o tym wie?! – zerwała się z fotela. Zabrakło jej oddechu. Najprawdopodobniej oprócz niej o tym zadaniu mógł wiedzieć tylko prezydent USA.
Baryła uśmiechnął się ciepło.
– Tak, tak… Pan prezydent USA, Jose Torres de Fuengirola, też ma swoje słabości. On lubi chłopczyków, a w tym specjalizują się Beduini… Zapomniała pani? Lawrence of Arabia? Ale, oczywiście, tylko kpię – generał wychylił swój kieliszek i wykonał zapraszający gest, żeby zrobiła to samo. – Prezydent to dla mnie trochę za wysoko. Zresztą… po co? Ja kupuję informacje dużo bardziej precyzyjne, ale z niższego szczebla, i w związku z tym znacznie tańsze.
– Co pan wie o mojej misji?
– Pani Andrzejewska, powiem pani nawet to, o czym pani nie ma zielonego pojęcia, bo nikt pani nie uświadomił. W zamian proszę tylko o jedną rzecz. O datę.
– Nigdy!
– He, he… Jak mówiłem, tu Polska. Dogadamy się przy wódeczce – ponownie napełnił kieliszki.
– Nigdy w życiu, gnoju jeden!!!
– He, he… Mam tu jednego takiego mutanta, co go Wagner złapał zeszłego roku. On ma szczególny talent. Taki, który pozwala obyć się bez wbijania na pal. Piersi też może sobie pani zachować na własność. Nic mi po nich.
– Nie wolno używać mutantów!
– To spuśćcie mi za to na łeb bombę atomową – zakpił, pochylając się nad biurkiem. – Co? Nie uda się?
– Panie generale…
– Milcz i słuchaj. To był kijek – wysapał Baryła. – Teraz marchewka.
Znowu nalał wódki. Wypił, zakąsił konserwowym ogórkiem i otarł usta.
– Słuchaj, Zuzia. Nie proponuję ci nic do jedzenia, bo i tak wiem, że z najwyższym trudem kontrolujesz zwieracz odbytu, ale za to uraczę cię paroma informacjami, o których nie masz pojęcia. Twój prezydent, pan Jose Torres „Wielbiciel Chłopaczków” de Fuengirola wie o czymś, o czym nie wie nikt inny. No, może poza paroma inżynierkami w Cheyenne Mountain, z których jeden był bardzo zadłużony u Beduinów, bo „nadużywał”. Ale to drobiazg… Było tak. Podczas ostatniej wojny sprawiliście Chińczykom krwawą łaźnię pod Pekinem, a oni za to spuścili nam wszystkim na główki Bombę Szen. I na świecie skończyła się elektryczność. Trzask-prask, i po krzyku. Pochodnia stała się w bunkrach jedynym źródłem światła, bo żarówki odeszły w niepamięć. Ale… Jak się po latach okazało, nie byliście tacy znów głupi, wy Amerykanie. Skądś wiedzieliście, że oni, Chińczycy, mają szeny. I że może wam się nie udać wywalić ich z gry za szybko. Ktoś z waszych domyślił się nawet, że możecie przesrać całą cywilizację, sprowadzając ją do epoki maszyny parowej. Ale mieliście na to radę. Wiedzieliście, co zrobić, jak nie uda się z Chińczykami.
– O czym pan mówi?
– O projekcie „Queens”.
– O czym?!
– O „Queens Project”. O maszynie czasu.
– Jezu… – Murzynka potrząsnęła głową. – Chyba śnię.
– Nie wiem, czy pani śni – Baryła wyjął papierosa z drewnianej szkatułki na biurku i zapalił go prześlicznej roboty rosyjską, benzynową zapalniczką. – Wasi inżynierowie myśleli tak: jeśli nie uda się wygrać z Chińczykami i oni rozpylą szeny w atmosferze, to na całym świecie zniknie elektryczność. Izolatory zamienią się w przewodniki i… i koniec naszej kochanej cywilizacji. Koniec globalizacji, zabijania na odległość, indoktrynacji totalnej… Koniec giełd i telefonów. Przeciętna Amerykanka nie będzie mogła kupić sobie w sklepie nawet głupiego wibratora. I co? I wymyślili zabezpieczenie ostateczne – maszynę czasu.
– Pan bredzi, generale.
– A jeśli nie? Posłuchaj mnie, Zuzia, do końca. Było tak. Macie maszynę czasu… tylko co z tego? Jeśli Żółtki wypuszczą szeny, to maszyna będzie bezużyteczna. Więc co zrobić? Ano… wysłać ją w kosmos. No, ale co z tego kosmosu? Szeny co prawda jej nie uszkodzą, ale jak wysłać sygnał, że ma zacząć działać, skoro nie będzie już elektryczności? I tu, moja droga, ujawnia się cały geniusz amerykańskich inżynierów. Nie można użyć maszyny na Ziemi? Trzeba wysłać w kosmos. Nie można z Ziemi zawiadomić jej, że ma zacząć działać? Nie ma sprawy… Musi zacząć działać sama z siebie. Ale jeśli wygramy, to po co ma działać? Jak to rozstrzygnąć? Bardzo prosto. Maszyna została wysłana w okolice Saturna. Miała wrócić po kilkudziesięciu latach i cofnąć całą planetę w czasie. O paręset lub parę tysięcy lat. Cywilizacja zyska jeszcze jedną szansę. Tylko co to daje autorom projektu? A jak historia się powtórzy? Znowu dojdzie do wojny, Żółtki znowu wypuszczą szeny i pętla czasu się zamknie. Po co? Najlepszym rozwiązaniem byłoby cofnąć się w czasie, ale w taki sposób, żeby kilka osób zachowało przynajmniej część wiedzy o tym, co ma nastąpić w przyszłości. Żeby przeniosły się w czasie z jakąś cząstką nowoczesnej technologii. Jak to zrobić? Bardzo prosto. Amerykańscy inżynierowie są genialni. Wygląda to tak: po kilkudziesięciu latach maszyna czasu wraca z orbity Saturna. Cofa całą Ziemię w czasie, jednak trzeba do tego tak gigantycznych źródeł energii, że nikt nie jest w stanie ich zbudować. Ziemia zostaje więc „zawrócona” na czas zaledwie nanosekundy. Cofnie się wszystko do roku, powiedzmy, tysięcznego, i błyskawicznie powróci do naszych czasów. Mówimy o nanosekundzie! Jaki z tego zysk? To również proste. Ci wszyscy ludzie, którzy będą przebywać w zasięgu działania emiterów Voughta, pozostaną w tych czasach, do których zostaną cofnięci. Ludzie i urządzenia. Rozważając hipotetycznie, sytuacja będzie wyglądać tak: obojętnie, wygramy czy przegramy, maszyna czasu wróci ze swojej orbity i cofnie całą Ziemię o kilkaset lat. Jeśli wygramy, to po nanosekundzie wrócimy, nietknięci, do naszych czasów. Nikt niczego nie zauważy. Jeśli jednak przegramy… Wtedy ściśle wyselekcjonowani ludzie i starannie dobrane urządzenia znajdą się w zasięgu działania emiterów Voughta. I… i pozostaną na przykład w roku tysiąc osiemsetnym. Nie znam szczegółów, bo to działa losowo, zbyt krótki czas namierzania. Ale proszę sobie wyobrazić: pan prezydent USA, z rodziną, ze sztabem, z paroma setkami wojska, z całą naszą cholerną wiedzą, z odpornością na klasyczne choroby, z karabinami maszynowymi, superarmatami, z komputerami, z encyklopediami, ze współczesną chemią i maszyną parową pojawia się nagle w roku tysiąc osiemsetnym. W dobie Napoleona Bonaparte… Jak długo będzie zdobywał władzę nad światem? Rok? A może wystarczą mu trzy dni? I historia się odmieni. Można zrobić, co się komu żywnie podoba…
– Z tego co pan mówi, to… te emitery… muszą być na Ziemi. Jak oprą się działaniu szenów?
– No i widzisz, Zuzia… – Baryła uśmiechnął się lekko. – Już mi wierzysz – zaciągnął się dymem z papierosa. – To bardzo proste. Emitery zawczasu zatopiono w szkle. Szeny nie mają do nich dostępu. Jeżeli maszyna czasu zacznie działać, uruchomi je automatycznie w czasach, gdy nikt nawet jeszcze nie myślał o szenach. Być może w momencie, gdy rodził się Jezus Chrystus? Może trochę wcześniej? Może później? Tam jednak szenów nie będzie. I wszystko gra. Trzeba się tylko znaleźć w pobliżu emiterów. W chwili, gdy sonda z Saturna wejdzie na orbitę Ziemi. Kto będzie w zasięgu emitera w momencie realizacji projektu „Queens”, zatrzyma się w czasach sprzed paruset czy paru tysięcy lat… I może sobie zmieniać historię do woli, dysponując całą naszą wiedzą.