– To było warte dokładniejszego obejrzenia i żałuję, że nie przyszedłem tu wcześniej – powiedziałem spokojnie.
W tej samej chwili dostrzegłem Miśkę i Piotra. Ucieszyło mnie to nawet, bo dawno zauważyłem, że w ich obecności Mada przycicha i łagodnieje. Pewno. Było coś między Miśką i Piotrem, przed czym chciało się zdjąć kapelusz. Miśka zdziwiła się wyraźnie, kiedy powiedziałem, że po raz pierwszy byłem w rosarium.
– No wiesz, Mada! Że też nie przyprowadziłaś go tu wcześniej! Mada przecież uwielbia róże…
Spojrzała na Madę i musiała dopiero teraz zauważyć jej gniew, którego nie potrafiła ukryć.
Miśka speszyła się.
– Coś ty…? Mada…?
Tym pytaniem pełnym konsternacji i niezrozumienia pogorszyła tylko dostatecznie kiepski stan rzeczy. Zrozumiałem, że Mada nie chciała oglądać swojego ukochanego rosarium – ze mną. Nie byłem godzien uczestniczenia w tym małym misterium, które widać celebrowała w ogrodzie proboszcza. Jeszcze od wczoraj czułem rękę matki na swoim policzku, to było drugim uderzeniem. Czyżby Mada wiedziała o mnie wszystko? Czyżby jakimś cudem zdołała poznać całą moją historię? To było nieprawdopodobne, ale tak właśnie musiało być. Szliśmy w stronę domu. Mada nie odzywała się ani słowem. Najwyraźniej osądziła mnie i wydała wyrok skazujący – nie mogłem inaczej rozumieć tego milczenia. Ale przecież za jedno przewinienie każe się człowieka tylko raz. Matka nie mogła tego pojąć. A teraz Mada! Wyjaśnić! Nie, nie byłem w stanie nic wyjaśnić. Pożegnanie trwało krótko. Tak jakbyśmy mieli spotkać się jeszcze tysiąc razy. Nikogo nie było na peronie, kiedy wyjeżdżałem z Osady.
Ułożyłem nasze bagaże na siatce, zamówiłem dwie kawy u konduktora. Matka patrzyła na mnie wzrokiem, którego nie mogłem znieść. Była zrozpaczona, widziałem to.
– Słuchaj mamo… nie sposób tak dalej żyć.
– Och, Marcin… nie mów lepiej…
– Mamo, czyś ty im coś powiedziała?
– Nie to, co myślisz, Marcin! Tego nie powiedziałam! One nie mają pojęcia.
– Wiesz na pewno?
– Tak.
Była to odrobina ulgi.
– Co powiedziałaś?
– Że ci nie ufam. Musiałam to powiedzieć matce dziewczyny, z którą włóczyłeś się bez przerwy. Sama jestem matką, zrozum!
– Zawsze ja mam rozumieć! Ty nigdy nie chcesz!
– Ja już swoje zrozumiałam. Nie potrafiłam cię wychować. Teraz mogę tylko mechanicznie powstrzymywać zło, które jesteś w stanie wyrządzić! Nie, ty nie wzdychaj, Marcin!
– Wzdychaniem nie wyrządzam nikomu szkody! Pozwól mi wzdychać, na miłosierdzie boskie, nic poza tym nie mogę zrobić! Ulegam ci we wszystkim i bez dyskusji. Chcę cię jakoś uspokoić. Mamo, ja znowu dużo o tym myślałem. Postępując ze mną w ten sposób nie dajesz mi czasu na rehabilitację!
Był to pociąg z miejscówkami, niezbyt zapełniony, bo wracaliśmy kilka dni przed szczytem. Ale z korytarza weszło dwóch mężczyzn, którzy także mieli miejsca w naszym przedziale. Rozmowa utknęła na martwym punkcie i załatwiła tylko tyle, że w ogóle przestałem rozumieć postępowanie Mady.
A jednak wróciłem do domu w pewnym sensie umocniony. Odkryłem w sobie upodobania, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Ta płycizna, która niegdyś wydawała mi się najłatwiejszą drogą przebrnięcia jakoś przez życie, przestała mnie nęcić. Twardo postanowiłem pójść na medycynę chociaż do niedawna przerażał mnie wysiłek, który musiałbym włożyć w te studia. Teraz nie bałem się wysiłku. Nie bałem się niczego. I nikogo. Nawet Romana. Uświadomiłem to sobie w czasie naszego pierwszego spotkania. Początkowo traktował mnie nieco z góry, z wyżyn pierwszego roku studiów, ale po pierwszej lampce wina, którą mi postawił z miną dobrotliwego wujaszka, przypomniał sobie, jakim dobrym byłem kiedyś kumplem.
– Koleś, nie bądź ty frajer i zabaw się z nami w sobotę…
Miał katar i bez przerwy pociągał nosem. Drażniło mnie to. Siedzieliśmy w małej winiarni, której klimat wciągał mnie dawniej tak, że czułem się tu zadomowiony. Teraz patrzyłem na wszystko z boku, po raz pierwszy – oczyma widza.
– Ummmm… – zamruczał Roman – co to ja się chciałem zapytać… a, z tym Ligotą! No, wiesz, z tym kapitanem… to co? Przycichł?
– Na mnie już czas, Roman! – podniosłem się z miejsca. – Pytałeś o Ligotę? Przycichł…
W dziwnych okolicznościach Ligotowie zjawili się przy mnie. Kapitan wtedy, nocą, kiedy dwaj milicjanci meldowali mu w komisariacie o całym zajściu. I w niespełna pół roku później – jego syn Wojtek, kiedy w liceum, do którego przeniósł mnie ojciec, wychowawca po raz pierwszy sprawdzał listę obecności. Wywołał moje nazwisko, wstałem i w tej samej chwili spostrzegłem, że siedzący przy pierwszym stoliku szczupły, niewysoki brunet gwałtownie odwraca głowę w moją stronę. Rzucił mi spojrzenie prędkie, uważne, zaciekawione. W sekundę później stary Foczyński zapytał:
– No co, Ligotą? Siedzisz na tym samym miejscu, na którym siedziałeś w zeszłym roku?
– Tak, panie profesorze. Ja tak jak kot, przywiązuję się do miejsca!
I znowu spojrzał na mnie, jakby chciał skontrolować, czy usłyszałem jego nazwisko. Usłyszałem i zmroziło mnie. Minęło kilka dni, zamieniliśmy ze sobą zaledwie parę nic nie znaczących zdań. Któregoś ranka podszedł do mnie i powiedział:
– Petrykowski, ten, wiesz… ten, z którym siedziałem, przeniósł się do innej budy. Nie przeszedłbyś do mnie?
Tak, to pytanie już coś oznaczało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co. Przeszedłem na miejsce Petrykowskiego. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, bo kiedy wracałem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkałem Madę. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowość tego spotkania sprawiła, że nie potrafiłem wyjść poza granicę banału, którym w zasadzie były wszystkie nasze rozmowy. A przecież już wtedy uświadomiłem sobie, że nie potrafię Mady przekreślić. Że nie ustąpię bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem było zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stać było mnie na inne. Mada wsiadła do setki, odjechała, zrozumiałem, że znowu zaprzepaściłem nikłą szansę, którą podsunął mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczyłem do setki?
Ktoś energicznie klepnął mnie po ramieniu.
– Tydzień życia za twoje myśli! – powiedział Wojtek Ligota stając przy mnie.
– Może niezła transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparłem.
– Gadaj za darmo!
– To już prostsze!
Nie powiedziałem nic więcej, a i on nie pytał.
– Jadę na działkę po fasolę szparagową, nie wybrałbyś się ze mną? Pomógłbyś koledze, słowo daję! Długo chcesz drętwo stać na tym przystanku?
Przez pół godziny zerwaliśmy dwie torby fasoli.
– … już księżyc wzeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma miła na ulubioną fasolę! – śpiewał Ligota, kiedy stłoczeni wracaliśmy zapchanym tramwajem -… piękne panie i panienki! Bierzcie strąki z mojej ręki! – ujął ze swojej torby sporą garść fasoli i wręczył ją siedzącej w pobliżu staruszce.
– Zechce pani przyjąć?
Roześmiała się i podsunęła siatkę. Dołożyłem i ja ze swojej torby.
– Mili z was chłopcy! A tyle się o was złego opowiada.
Wojtek spojrzał na mnie bez cienia uśmiechu. Właściwie dopiero wtedy zacząłem się obawiać, że ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwała sekundę.