Wziął z jej ręki torbę i dopiero wtedy odwrócił się w naszą stronę. Lekceważąc zupełnie nasze osłupienie, powiedział krótko:
– O, cześć wam, boginie!
I potem znowu zapytał mamy z uważną atencją:
– Duży był tłok w kolejce? Miała pani siedzące miejsce?
Alka patrzyła na mnie wzrokiem konającego łabędzia. Tymczasem Olo zapraszał nas do domu.
– Mama czeka na panią ze swoją przedpołudniową kawą. A wy… – powiedział tonem przedszkolanki – przywitajcie się prędko i zaraz pójdziemy nakarmić psy…
– No! Nareszcie mam okazję poznać twoje dziewczynki! – zawołała pani Ewa ściskając mamę i jednocześnie obrzucając nas uważnym spojrzeniem. – Och, wcale nie wyglądają na czupiradła. Dlaczego mówiłaś, że przywieziesz czupiradła? Czuję się strasznie zawiedziona!
No, ładnie nas mama musiała odmalować! Alka stała naburmuszona, a ja z największym wysiłkiem zdobyłam się na coś w rodzaju uśmiechu.
– Bolą eię zęby? – zapytał Olo.
Chciałam zaprzeczyć, ale kiedy spojrzałam na jego minę, zachciało mi się śmiać naprawdę. Stał przy mnie ze zmarszczonym nosem i zabawnie potrząsał zwieszonymi luźno rękoma.
– Bo mnie zawsze bolą zęby, kiedy dowiaduję się od obcych ludzi, co moja mama mówi na mój temat! Wykręca mi twarz na wszystkie strony i wtedy uśmiecham się tak właśnie, jak ty przed chwilą!
Podsunął mamie fotel i zagarnął długimi ramionami Alkę i mnie.
– Idziemy do psów! Nasza Leda ma przepyszne małe szczeniaki! Specjalnie nie dałem im śniadania dziś rano, żebyście mogły zobaczyć, jak zabawnie ładują się z łapami do miski.
W drewnianej szopce za domem Leda i jej dzieciaki czekały na śniadanie. Trzy czarne kulki zakłębiły się u naszych nóg, Leda patrzyła nieufnie.
– Nie bój się, stara! – pocieszył ją Olo. – Daję ci słowo, to nie są żadne czupiradła! Mada, nie bój się! Weź jednego psa na ręce, Leda ci nic nie zrobi!
– Czy będę im mogła podać miskę z jedzeniem? rozkrochmaliła się Alka. – Olu? Gdzie stoi miska? Powiedz, ja przyniosę!
– Jest tutaj, ale – trzeba by to podgrzać…
– Daj, polecę do kuchni! Kuchnia jest na lewo od wejścia, tak!
– No dobra, to idź!
Postawiłam szczeniaka na ziemi. Leda podeszła do mnie, pomachała ogonem i podsunęła mi do pogłaskania lśniący łeb.
– Spójrz… już się nie boi o swoje pieski! – ucieszył się Olo. – Usiądź sobie tu, Mada, na tej skrzyneczce. Gdyby nie fakt, że pójdę na medycynę, wybrałbym weterynarię. Lubię zwierzęta, a już te małe psy są niesłychanie zabawne, nie uważasz? W przeciwieństwie do dzieci. Małych dzieci nie znoszę.
– Czemu?
– Irytują mnie. Są najczęściej uparte i lepkie! Czasami przyjeżdża do nas siostra mojej mamy z czymś takim… chyba to jest dziewczynka, bo ma na imię Małgosia. Wszyscy twierdzą, że ta Małgosia jest przemiła i śliczna. Ja tam nie wiem… wydaje mi się bardzo obrzydliwa.
– Pleciesz!
– Mówię to, co myślę. Zawsze mówię to, co myślę. Warto, żebyś o tym wiedziała, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będziemy się widywali dość często.
Olo położył szczeniaka na plecach i stukał palcem w jego pękaty brzuszek.
– Chciałem cię w związku z tym uprzedzić, że nie mam zamiaru zakochać się w tobie! – ciągnął Olo. – Nie gniewaj się, Mada, ale naprawdę nie mam zamiaru! Nie dlatego, żebym cię uważał za nieciekawą, skąd! Ale ja mam swoją Hankę, rozumiesz?
– Doskonale rozumiem! Ja też mam swojego Marcina…
Olo odetchnął z wyraźną ulgą.
– No i świetnie! Lubię takie rzeczy załatwiać po prostu!
– Ja też. Powiedz mi w takim razie, czy na obiad będzie rosół?
– Nie. Pomidorowa z ryżem. Nie znosisz rosołu, tak? Na drugie schab i kapusta. Lubisz kapuchę?
– Uwielbiam! O, idzie Ala z psią miską…
– Olu, czy nie za bardzo podgrzałam?
Olo włożył palec do miseczki, potem dał go do oblizania jednemu z małych.
– Mają fenomenalnie przyjemne języczki! Natychmiast wsadziłyśmy z Alką po palcu do psiego żarcia i podsunęłyśmy psiakom.
– Postaw im teraz miskę, Ala, zobaczysz, co się będzie działo! – dyrygował Olo.
W chwilę później wracaliśmy do domu. Szłyśmy z Alusią pomiędzy dwoma rzędami umierających astrów – pełne najgorszych przeczuć, że mama miała rację. Olo był naprawdę bardzo sympatyczny.
Rzeczywiście, tę październikową niedzielę, która była przecież zaledwie pierwszym dniem naszej znajomości, odnajduję w pamięci od razu jako pierwszy dzień mojej późniejszej z Olem przyjaźni. Wszystkie zalety Ola, którymi tak przestraszyła nas mama, bardzo szybko uznałam sama jako zestaw zupełnie rewelacyjny! Ginęły przy nich różne jego wady i śmiesznostki, ginęły lub też po prostu przyzwyczaiłam się do nich. Poza tym moje niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina nauczyło mnie w końcu wyrozumiałości.
Niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina. To nie jest ścisłe określenie. W pewnym sensie, przynajmniej, nie jest ścisłe. Pozornie przecież nasza znajomość układała się zupełnie zwyczajnie, banalnie może nawet dla kogoś, kto patrzył na nią z boku. Dość przypadkowe spotkania zabarwione zostały uczuciem przynależności. Jest to jeden z najwspanialszych kolorów ze wszystkich, jakie znam. Uwolnił nas od udawania, było nam ze sobą dobrze i wiedzieliśmy o tym oboje. Minął październik, minął listopad. Marcin, pochłonięty zwykłymi, powszednimi sprawami, stał mi się jeszcze bliższy, jeszcze bardziej wart miłości niż dawniej. Dlaczego więc pomimo wszystko napisałam: niespokojne, burzliwe uczucie? Dlatego, że na dnie wszystkiego odnajdywałam nieustannie lęk i niedowierzanie. Było przecież coś, o czym Marcin nigdy mi nie mówił, czego mi nie wyjaśnił, coś, co musiało się stać w ubiegłym roku i budziło we mnie ten strach, że popełniłam omyłkę. O ile dawniej złościły mnie sugestie mamy na jego temat, o tyle teraz miałam pewność, że przynajmniej część z nich była uzasadniona.
– Czy ty masz dobrą pamięć, Mada? – zapytał mnie kiedyś Marcin.
– Dobrą.
– I cieszy cię to?
– Jasne, że cieszy!
– Ja też mam dobrą pamięć, ale mnie, widzisz, mnie to martwi. Są rzeczy, o których chciałbym zapomnieć.
– Na przykład?
– Mówię, że chciałbym zapomnieć…
– Więc mam nie pytać?
– Właśnie.
Mogłam dowiedzieć się od mamy, przecież wiedziała coś o tych rzeczach, o których Marcin nie chciał pamiętać i z niemałą satysfakcją zrelacjonowałaby mi swoje wiadomości. Sama nie wiem, dlaczego nie zrobiłam tego. Postanowiłam być wyrozumiała, dostrzegając jednak ryzyko tej decyzji.
– Co sądzisz o wyrozumiałości? – zapytałam kiedyś Ola.
Zastanawiał się przez chwilę.
– Wyrozumiałość… – powtórzył – myślę, że to może być uczciwe i dobre, i złe. Co innego wyrozumiałość dla błędów, co innego dla wypaczeń. Dlaczego pytasz o to?
Opowiedziałam Olowi o Marcinie. Wszystko, od początku. Słuchał, nie przerywając mi ani jednym słowem.
– Marcin robi cholernie głupio chowając głowę w piasek! – powiedział, kiedy skończyłam. – Zna cię przecież i wie, że może liczyć na twoją wyrozumiałość dla tego swojego błędu, tak?
– Na pewno tak!
Olo zawahał się.
– W takim razie… może to właśnie nie był błąd?
– Tylko…?
– Wypaczenie. Jedynie w tym wypadku może się bać twojego stanowiska.
– Słuchaj, widziałam się z Marcinem wczoraj. Mówił mi, że został przewodniczącym samorządu klasowego. To przecież… to przecież wyklucza…
– Może wyklucza, może nie wyklucza! – przerwał mi Olo. – Wyrozumiałość na ślepo? Nie! Powinnaś tu dojść do jakiejś prawdy, Mada! Za wszelką cenę!