Выбрать главу

– Do niczego nie będę dochodzić! Stawiam na Marcina!

– Podziwiani cię! Mówiłem ci kiedyś: ja lubię sprawy stawiane jasno. Nie jesteśmy już dziećmi, które bawią się w ciuciubabkę! Nie pozwól sobie wiązać chustki na oczach, Mada! W ten sposób można się potknąć i o zapałkę…

– Nie po to opowiadałam ci tę historię, żebyś teraz ironizował!

– Daleki jestem od ironii. Po prostu boję się o ciebie i to wszystko. Oczywiście, sprawa jest twoja i po swojemu ją rozstrzygniesz. Ja się tylko boję.

Ja także się bałam, rozmowa z Olem na jakiś czas spotęgowała moją niepewność.

Tymczasem przyszedł grudzień. Kocham szare grudniowe poranki, pierwsze przymrozki, żałosne drzewa bez liści. Każdy miesiąc cieszy mnie z innych przyczyn, ale tylko grudzień – wzrusza. To zapewne reminiscencje dzieciństwa: oczekiwanie na pierwszy śnieg, choinkę, na rzadkie dni bezchmurnego nieba. Tamtego roku pierwsze dni grudnia były ciemne i chłodne. Marzliśmy z Marcinem na naszych popołudniowych spacerach, ale za nic nie chcieliśmy się ich wyrzec. Cudowne były zresztą te chwile wzajemnej dbałości. Marcin stawiał mi kołnierz płaszcza i poprawiał szalik pod szyją. Mnie do rozpaczy doprowadzała jego odkryta głowa. Toczyliśmy batalie o rękawiczki, cieplejsze buty, nie zapięte pod szyją guziki. Nadwiślański wiatr szalał po opustoszałym parku, ale nam było wszystko jedno. Mieliśmy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle pomyłek z Osady do sprostowania. I planów na następne wakacje. I na najbliższy miesiąc, na najbliższy tydzień, na pojutrze, na jutro. Ale z największą uwagą słuchałam opowiadań Marcina o jego sukcesach w szkole. Został przewodniczącym swojej klasy, szeryfem, jak się u nich mówiło. Miał na swoim koncie kilka udanych akcji, o których mówił z ogromnym zaangażowaniem. Były to sprawy dodatkowych lekcji dla najsłabszych, kolektywu bibliotecznego, kompletowania urządzeń dla pracowni fizycznej. W Osadzie Marcin ignorował tematy szkolne i z największym zdumieniem odkrywałam w nim teraz zupełnie nieoczekiwane pasje. Był szczery, pogodny, pełen entuzjazmu. Zastanawiałam się niekiedy, jak mogłam pokochać Marcina z Osady! Co mi się w nim podobało właściwie? Och, mój Marcin grudniowy, Marcin zimowych zmierzchów, Marcin, który zawsze miał coś do opowiedzenia – był stokroć ciekawszy!

Wszystko to stało się w jakiś sposób uspokajające i już wkrótce spojrzenie Ola, którym witał mnie zawsze, spojrzenie, będące jednocześnie pełnym obawy pytaniem, zaczęło mnie śmieszyć. Nie działo się bowiem nic, co mogłoby świadczyć przeciwko Marcinowi. Był dla mnie dobry, cieszył się każdym drobiazgiem, którym sprawiał mi przyjemność. Lubił ulegać moim fantazjom, drobnym uporom, na które pozwalałam sobie dość często.

– Wiesz Mada? Wrócimy do domu ścieżką obok kawiarni, tam nie ma takiego błota!

– Nie! Wracajmy szeroką aleją!

– Zamoczysz nogi! Wracajmy ścieżką, przecież to w gruncie rzeczy ta sama droga, powinno ci być obojętne!

– Ale mnie nie jest obojętne!

– Ach, jeżeli tobie nie jest obojętne, to i mnie także! Wracamy szeroką aleją! Wracamy szeroką aleją, ponieważ jest to dla nas sprawą życia i śmierci!

Mama podejrzliwie patrzyła na moje przemoczone na wylot buty. Oczywiście nie wiedziała, że spotykam się z Marcinem. I to nie była moja wina, że nie mówiłam jej o tym. Bałam się jej zakazu, wolałam więc nie pytać o pozwolenie. To dziwne, ale tego roku, kiedy tak często całe popołudnia poświęcałam na nasze spacery, w szkole szło mi lepiej niż kiedykolwiek! Na pewno odgrywała w tym pewną rolę chęć dorównania Marcinowi. Każda tróją, która kiedyś była dla mnie chlebem powszednim, teraz stawała się czymś w rodzaju kompromitacji! Marcin nie miewał trój…

– Co dostałaś ze sprawdzianu z matmy?

– Tróję… – przyznawałam niechętnie.

– Oj, Mada – martwił się – to fatalnie!

– A co ty dostałeś ze swojego?

– Cztery plus.

– No tak… – mówiłam nieoględnie – ale tobie jest

łatwiej, przerabiasz to drugi raz!

– Może… – odpowiadał niepewnie – tak… chyba masz rację… ale czy jest mi łatwiej, tego nie wiem! Chwilami jest mi bardzo ciężko. Mam przecież… mam przecież psychiczne obciążenia! – uśmiechał się smutno

i zaraz robił unik:

– Za to wyglądasz dziś na piątkę z plusem! Masz śliczne włosy!

– Myłam wczoraj.

– Jak?

– Co jak?

– Zwyczajnie: opowiedz mi, jak myjesz głowę.

– No… puszczam ciepłą wodę, moczę włosy, skrapiam szamponem…

– Z tubki czy z buteleczki?

– Z buteleczki!

– Aha… i co dalej?

– Marcin!

– No, mów, mów! To jest ważne!

– Ważne? Ale po co? Dlaczego?

– Takie szczegóły są bardzo ważne, Mada! Następnym razem, kiedy powiesz mi: "Dziś wieczorem będę myła głowę!", to będzie tak, jakbym przy tym był. Tylko zamknę oczy i zaraz zobaczę, jak puszczasz ciepłą wodę, zwilżasz włosy, potrząsasz buteleczką, żeby skropić je szamponem… co dalej?

– Przez chwilę spieniam szampon pocierając włosy rękoma… Marcin, zdumiewasz mnie!

– Kocham cię. Czy to ci się wydaje zdumiewające?

Tak, chwilami zdawało mi się zdumiewające. Prawie wszystkie dziewczęta z mojej klasy miały swoich chłopców, którzy także zapewniali je o swoim uczuciu. Opowiadały o tym, przechwalały się. Ja nie umiałam powtarzać wyznań Marcina. Były moją wyłączną własnością, którą nie chciałam się z nikim dzielić. Mogłam natomiast porównywać je z relacjami dziewcząt. Na tym tle Marcin zadziwiał mnie swoją subtelnością. Byłam szczęśliwa. Tak, w grudniu byłam szczęśliwa. W każdą niedzielę przyjeżdżała do nas pani Ewa z Olem. Nie ukrywałam przed mamą, że perspektywa ich wizyty zawsze mnie cieszyła. Ach, nawet zbyt gorliwie dopytywałam się, czy przyjadą na pewno, o której, na jak długo! Mama, oczywiście, wyciągała błędne wnioski. Szybko doszła do przekonania, że kocham się w Olu. Było to dla mnie bardzo wygodne, ponieważ odwracało jej uwagę od Marcina. Nie przypuszczała nawet, że ta historia, z której niegdyś usiłowała mnie leczyć aspiryną, ma swój ciąg dalszy!

Olo obserwował to i potępiał.

– Nie rozumiem, jak możesz wiecznie coś przed mamą ukrywać! Przecież ukrywa się tylko to, o czym człowiek wie, że jest złe!

– Nie tylko! Mama jest do Marcina uprzedzona!

– Ja też jestem do niego uprzedzony! Poważnie, Mada! Ty uważaj! On ciebie tak czaruje, czaruje, a w tym wszystkim jest coś, co mi się diabelnie nie podoba! I z czym sobie w końcu nie będziesz umiała poradzić!

– Och! Nie mam dwóch lat!

– Instynkt samozachowawczy budzi się w człowieku dość późno. Obawiam się, że w tobie śpi jeszcze jak suseł.

– Pleciesz!

– Niech ci będzie, że plotę! Ja wiem swoje!

– Słuchaj, Olu, a jaki ty jesteś dla Hanki?

– Taki sam jak Marcin dla ciebie. Ale Hanka wie o mnie wszystko, niczego przed nią nie ukrywam! Nie możesz zatem porównywać mnie i Marcina.

Marcin był dla mnie dobry i Olo był dobry dla Hanki. Może i inni chłopcy są dobrzy dla swoich dziewcząt? A one zmyślają tylko te swoje bajki, bo po prostu wstydzą się dobroci? Zastanawiałam się nad tym często, ale nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego właściwie dobroć wyszła z mody?

– Dobroci się teraz nie nosi, prawda Olu?

– Uhm… więcej nawet! Uważa się ją za coś nieprzyzwoitego, nie sądzisz? – Olo zastanowił się. – Dobroć stała się czymś tak kompromitującym, jak złe prowadzenie!

Olo głęboko wciągnął powietrze. Z kuchni dochodził zapach wanilii. Tego wieczoru nasze mamy piekły świąteczne ciasta. Mama nigdy nie angażowała Alusi i mnie w sprawy wiary. Traktowała to raczej bagatelnie. Poddawała się za to bezapelacyjnie urokom tradycji i umiała nas tym zarazić. I tak, na naszym wigilijnym stole pojawił się opłatek, wieczorem śpiewałyśmy kolędy przy zapalonej choince. Były to chwile, w których czułyśmy się bardzo sobie bliskie. To wrażenie było dla mnie sensem całych świąt i zawsze uważałam, żeby w tych dniach nie sprawiać mamie najmniejszej przykrości. Marcin zrozumiał łatwo, dlaczego w okresie świątecznym nie chciałam się z nim spotkać.