– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? – zapytałem, kiedy robiła zakupy w Samie.
Zaczęła gwałtownie układać w koszyku nieliczne sprawunki. "Głuptasie… – myślałem – przecież chcesz!” Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na mnie z zakłopotaniem, niepewnością i tęsknotą. Tęsknota była też w tym wzroku, była na pewno. Można tęsknić za kimś będąc] o dwa kroki. Sam najbardziej tęskniłem za Madą w chwilach, kiedy była przy mnie. Był to na pewno inny rodzaj l tęsknoty niż ta dręcząca przy większych odległościach, ale nie sposób nazwać inaczej tego dziwnego uczucia, tej szczególnej pustki, którą trzyma się wtedy w ramionach.
Był to wieczór bardzo prosty, bardzo zwyczajny. Prawdziwych niedziel człowiek ma tylko kilka w życiu! Już dawno zauważyłem, że moje wypadają w piątki. Wyszedłem od Mady dość późno i wiedziałem, że matka na pewno czeka na mnie.
Po kilku rozmowach z Foczyńskim, które odbyły się w ciągu minionego półrocza, po spotkaniu z kapitanem Ligotą i przeprowadzeniu własnych, czujnych obserwacji, mama uwierzyła wreszcie, że ziemia pod naszymi nogami przestała drżeć. Zmieniła radykalnie swój stosunek do mnie, a kiedy po historii z magnetofonem opowiedziałem jej o swoich spotkaniach z Madą, przyjęła to w końcu z wyraźnym zadowoleniem. Ten nowy wstrząs, którym było dla mnie wystąpienie Hieronima, ku mojemu zdumieniu matka potraktowała lekceważąco. Nie mogła zrozumieć depresji, która mnie w tym czasie ogarnęła. Rzecz wydawała jej się bez znaczenia uważała, że z przykrego incydentu robię wielkie halo. Z przykrego incydentu – tak to określała.
– Niepotrzebnie zrażasz się pierwszym niepowodzeniem! – usiłowała mi tłumaczyć. – To wszystko przecież nie wynikało z twojej złej woli!
– Ależ mamo! Przecież właśnie się okazuje, że moja dobra wola niewiele znaczy!
– Ale jest najważniejsza! W dzisiejszych czasach wszyscy mają równe szanse, Marcin! Trzeba tylko dobrej woli! Bardzo dziwnie brzmiało to w jej ustach. Moja śliczna, wytworna mama, która nigdy nie wstawała przed dziewiątą i każdy powszedni dzień rozpoczynała wizytą u kosmetyczki, która tak wspaniale prezentowała się na oficjalnych przyjęciach, związanych z charakterem pracy mego ojca, mama, której obce były kłopoty finansowe, która nigdy po nic nie stała w kolejce! Czy kiedykolwiek zastanawiała się nad szansami równymi dla wszystkich? Nigdy! Dopiero teraz, kiedy ja swoje szansę stawiałem pod znakiem zapytania, odnalazła to zdanie – nieraz słyszane, nieraz czytane – i podała mi je jak cenną publikację wyszukaną specjalnie dla mnie! Nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że moja, dobra wola znaczyła tak mało dla innych ludzi. Tego nowego człowieka, którego ze zdumieniem i oporami musiała we mnie odkryć i uznać, przypisywała wpływom Mady. Być może miała w pewnym stopniu rację, ale odrobinkę śmieszył mnie jej euforyczny stosunek do tej sprawy. Kiedy tamtego wieczoru wróciłem od Mady tak późno, dostrzegłem jednak w jej spojrzeniu i wyczekującej postawie źle ukrywany niepokój.
– Byłem u Mady, mamo, zasiedziałem się… -wyjaśniłem jeszcze w przedpokoju – zaraz ci wszystko opowiem!
Natychmiast przejęła się zdenerwowaniem Mady, która wreszcie miała spotkać się z ojcem, wysłuchała komentarzy na temat babci Emilii, którą świetnie znałem z opowiadań i która wydawała mi się żywym wcieleniem starej Adeliny Whiteoak.
– Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, bo mógłbym kupić Madzie coś na szyję do tej sukienki! W Cepelii można dostać zupełnie ładne rzeczy za małe pieniądze… Mamo, ale przecież ja nie dlatego mówiłem! – zastrzegłem się widząc, że wyjmuje z szafy pudełko swoimi dodatkami do sukien.
– Nie powiesz mi chyba, że ci to sprawi przykrość popatrz, Marcin… czy to byłoby dobre? Odpowiednie chyba, jak myślisz?
Kiedy w chwilę później pakowałem łańcuch, powiedziała z zastanowieniem:
– Wiesz, zawsze chciałam mieć także i córkę… może dlatego… tak, na pewno dlatego mam do Mady osobisty stosunek! Boję się tylko… – urwała.
– Czego ty się znowu boisz, mamo? Ty nic tylko boisz i boisz! – powiedziałem siląc się na spokój, przecież sam bałem się bez przerwy.
– Pewnego dnia będziecie mieli siebie dosyć, rozstaniecie się grzecznie i bez krzyku, a ja? No cóż… poznasz inną dziewczynę, potem jeszcze inną… w ten sposób mogę zostać zupełnie bez biżuterii! – roześmiała się. – Marcin, ja bym wolała, wiesz… ja bym wolała mieć jedynaczkę!
– Nic nie wiadomo – zemściłem się – być może założę sobie harem…
– Och, ty chyba masz gorączkę! – obruszyła się. Nie miałem gorączki. Dostałem jej dopiero w drugi dzień świąt. Wojtek Ligota tkwił przy moim łożu i jak siostra miłosierdzia dowodził godzinami, że życie jest przede mną. To fakt, że tkwiłem po uszy w swoich obsesjach i że łamanie w kościach, gorączka i rwący kaszel skutecznie je pogłębiały. A jednak im gorliwiej Wojtek usiłował przekonać mnie, że nie jestem młodocianym bankrutem, tym dokładniej wyobrażałem sobie, jak źle nastawiona jest do mnie klasa. Hieronim dbał o to, aby sprawa nie przycichła. Trzymał kij w mrowisku i poruszał nim, coraz dorzucając do mojego życiorysu znakomite szczegóły.
– Ten facet zrobił z ciebie gangstera! – wściekał się Wojtek.
– Gangstera? On zrobił ze mnie wampira z Bostonu zapijającego pornograficzną coca-colę!
Byłem zły, bo czekałem na telefon od Mady. Milczał jak zaklęty, jeśli nie liczyć tych wszystkich pomyłek, które wiecznie podrywały mnie z łóżka. Tego dnia, kiedy wreszcie mogłem już wyjść z domu, nie spotkałem Mady w drodze do szkoły. Postanowiłem zajść do niej po południu. Nie zrobiłem tego, bo wytrąciło mnie z równowagi nieoczekiwane spotkanie z Mariolą.
– Marcin! – zawołała przytrzymując mnie gwałtownie za ramię. – Co ty tu robisz? Ach… no, tak…- przypomniała sobie spojrzawszy na moją tarczę – słusznie… – przepraszam!
– Proszę cię bardzo… – odparłem zimno – bądź uprzejma nie tarmosić mnie, dobrze?
Natychmiast zaczęła szarpać mnie jeszcze silniej.
– Co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? – pytała napastliwie.
– Dziękuję, nieźle.
– Ciągle obrażony…?
– Spieszy mi się, wybacz!
– Odprowadzę cię kawałek, pogadamy!
No, jeszcze tylko brakowało, żeby ktoś mnie zobaczył w tej chwili z tym rudym bóstwem uczepionym jak rzep do mojej kurtki.
– Wybacz, Mariola, ale ja naprawdę nie mam o czym, rozmawiać…
– Och! Jesteś nieuprzejmy, Marcin… – w jej oczach błysnęła zaciekłość -jeżeli ruszysz się z miejsca, będę i tak przy tobie szła! – zawołała zaczepnie.
Wiedziałem, że to zrobi. "Jak ją spławić? – myślałem nerwowo – gdzie ją upchnąć, chociaż na tę chwilę, w której wszyscy zaczną wychodzić…" Urwaliśmy się z Wojtkiem odrobinę przed dzwonkiem i wiedziałem, że lada chwila na boisko wyjdzie reszta. Odwróciłem się i szybko zacząłem iść w inną stronę niż zwykle. Niedaleko był mały bar kawowy, tylko tam mogłem przetrzymać tę wiedźmę.