Nie czekałem długo. Już po chwili babcia Emilia zjawiła się z tacą, na której niosła oprócz herbaty talerzyk z kanapkami.
– Zjedz, dobrze?
Przyglądała mi się uważnie, z uśmiechem serdecznym i może nawet pobłażliwym. Ale w jej spojrzeniu była łatwo dostrzegalna przenikliwość i gotowość do wyciągania wniosków, nie tylko z moich słów, ale i z gestów, odruchów, ze sposobu bycia. I kiedy jadłem teraz kanapki z wędliną siedząc przy okrągłym stoliku w pokoju babci Emilii, przypominały mi się znowu słowa Mady, którymi opisywała mi kiedyś tę srebrnowłosą panią:
"Kiedy mi się czasem przygląda, widzę na jej twarzy coś w rodzaju chytrego uśmieszku fakira! Znasz te sztuczki? Sądzisz, że twoja kieszeń jest pusta, a fakir patrzy na nią i uśmiecha się chytrze, bo wie lepiej od ciebie, co w niej masz! I rzeczywiście! Potrafi ci z niej wyjąć piętnaście chustek do nosa, cztery króliki i dwa kanarki! Podobnie rzecz ma się z babcią Emilią…"
Zastanawiałem się, co też babcia Emilia wyjmie z mojej kieszeni? Ona, sądzę, zastanawiała się nad tym samym.
– Słucham cię, mój drogi! – Zapytała, kiedy skończyłem jeść. – Co to za sprawy, z którymi chcesz mnie zapoznać?
Nie odpowiedziałem od razu. Trudno mi było znaleźć początek tego wszystkiego, co zaistniało między Madą a mną, bo po raz pierwszy nie od Romana i Marioli miałem zacząć opowiadanie o najważniejszych dla mnie sprawach.
– Widzę, że jednak trudno ci mówić? Ale spróbuj, Marcin, spróbuj od obojętnego miejsca, później dopowiemy sobie, jeżeli będzie coś niejasnego! – zaproponowała nagle babcia Emilia.
W jej spojrzeniu widać było oprócz zaciekawienia: życzliwości chęć zrozumienia i przyjścia mi z pomocą.
– Chyba jednak zacznę od tego dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Madę! – zdecydowałem.
– Proszę cię bardzo! Sądzę, że to będzie właściwy punkt wyjścia! Jaki to był dzień?
Pamiętam dobrze ten lipcowy poranek i początek opowiadania wydał mi się nagle tak łatwy, jak łatwy był prolog całej tej historii, zanim nie zacząłem jej gmatwać! Bo przecież rzecz była zwyczajna. Kolorowy parasol rozpięty nad kawiarnianym stolikiem i siedząca pod nim dziewczyna. Płócienna spódniczka w biało-żółte pasy. Włosy sczesane nad jednym uchem i ściągnięte czarną aksamitką, biała bluzka z trójkątnym wycięciem. Pamiętam? Pamiętam. Ale chociaż pochłonięta była bez reszty rozmową z całą gromadą swoich przyjaciół, a ja byłem obcy, zupełnie na zewnątrz, z daleka, oddzielony od niej rzędem stolików i twardym postanowieniem izolacji – przecież już wtedy wiedziałem, że będę szukał tej dziewczyny, że będę wypatrywać jej na kortach, na przystani, na ulicy, choćby tylko po to, aby na ułamek sekundy pochwycić spojrzenie czy uśmiech, być może wcale nie dla mnie przeznaczony. I tak się stało. Krążyłem po Osadzie, zaglądałem do miejsc, w których najczęściej skupiała się młodzież, wszystko po to, aby trafić na ślad, pójść nim i z daleka wpatrywać się w smukłą sylwetkę dziewczyny. Kiedy wreszcie mnie dostrzegła, stanąłem jak wryty w progu małej czytelni, bo w jej spojrzeniu było tak oczywiste, tak źle ukryte zainteresowanie, że mogłem podejść do niej i powiedzieć po prostu:
– Słuchaj, ja też uważam, że nie możemy się minąć!
Wtedy nie zdobyłem się na to, dopiero o wiele później, na zakręcie ulicy Kwiatowej! I cóż z tego? Potem i tak mijaliśmy się co dzień, chociaż pozornie szliśmy obok siebie. Czy to w ogóle była miłość? Chyba tak. Chyba w żadnym innym uczuciu ludzie nie mijają się tak często jak w tym. W gęstwinie słów, gestów, spojrzeń najtrudniej odnaleźć te, które są potrzebne.
– Czy zrozumiesz, jeżeli ci to powiem?
Rzuciłem to pytanie w ogromne daleko, które było teraz między Madą a mną.
Nad ranem szczupła ręka fakira lekko pogładziła moje ramię i starsza pani powiedziała z łagodnym uśmiechem:
– Nie jesteś zły, Marcinie… A więc jednak wyjęła z mojej kieszeni to, co tak bardzo chciałem w niej mieć.