– Tak – przyznałam.
– Ależ, Mada! Widzisz przecież, że nie mam cienia żalu! – energicznie ściągnął pasek nieprzemakalnego płaszcza. – No, to do jutra!
– Do jutra… rano idę na rynek, targowy dzień…
– Dręczą cię jednak wyrzuty sumienia, że każesz mi wyjść w taki deszcz? – roześmiał się Marcin. – W porządku! Będę i ja na tym rynku, żebyś wiedziała, że to wszystko nie obeszło mnie tak strasznie!
Wyszedł. Zostałam sama i mogłam zacząć swoje drobiazgowe obliczenia. Ułamki wrażeń dobrych i złych dodawać do siebie, odejmować. Ale żeby dokonać takich działań na ułamkach, trzeba dla nich przede wszystkim znaleźć wspólny mianownik. Ja go nie miałam. Usiadłam na łóżku i wyjrzałam przez okno. Widziałam, jak Marcin coraz bardziej oddala się od naszego domu, jak znika za rogiem ulicy Kościelnej. I nagle ogarnęła mnie tęsknota. Najprawdziwsza, zwyczajna tęsknota. Bardziej przeczułam, niż zrozumiałam, że to jest mianownik i że mogę rozpocząć teraz swoje obliczenia.
Bardzo lubię duże miasta, ruchliwe ulice i wiecznie zapędzony tłum. A jednak małe letniskowe osiedla mają specyficzny urok: tam nikt się nie spieszy, ludzie są weseli, noszą pogodne twarze i barwne ubrania, interesują się sprawami błahymi, których w swoim mieście w ogóle by nie dostrzegli. Małe życie. To jest wrażenie na pewno bardzo pozorne, bo żadne życie nie jest małe. Może być jedynie dobre albo złe. Tak sądzę. A jednak spotkanie Marcina w tych zmniejszonych, zwężonych może raczej ramach, podlegało na pewno jakiejś dysproporcji. To było tak, jakby aparat odbiorczy rejestrujący moje wrażenia pracował w nieustającym zbliżeniu, wyolbrzymiając Marcina, podczas gdy tło pozostawało malutkie.
Byłam Marcinowi obojętna. Kiedy dziewczyna marzy o miłości, kiedy wychodzi jej naprzeciw, nigdy nie liczy się z taką możliwością. A mój Marcin był ironiczny, skryty i w jego stosunku do mnie nie było nawet odrobiny ciepła. Życzliwość i tolerancja – to było wszystko, co otrzymywałam w zamian za utrwalające się ciągle uczucie. Nie chciałam zdobywać Marcina, to było dobre na początku, dobre tak długo, dopóki mogło nazywać się żartem. Nie miałam w sobie nigdy cech zdobywcy, przeciwnie – zawsze sama chciałam być twierdzą! Mama była jak sejsmograf. Ilekroć Alusia lub ja przeżywałyśmy jakieś osobiste trzęsienie ziemi, skomplikowana aparatura mamy notowała to natychmiast. Nigdy nie robiłam tajemnicy z tego, że spotykam się z Marcinem częściej i chętniej niż ze swoją dawną paczką. Po pierwsze – nie miałam nic do ukrywania, po drugie – było to niemożliwe. Mama pozwalała nam spędzać czas zupełnie dowolnie, miało to być rekompensatą za dość rygorystyczny żywot, który kazała nam wieść w domu. Sama przedpołudnia spędzała na plaży razem z matką Miśki, po obiedzie chodziły na kawę, grywały w canastę z rodzicami Inez. A jednak mama miała oczy otwarte i zawsze świetnie wiedziała, gdzie podziewa się Alka i co robię ja! Do Marcina odnosiła się zupełnie inaczej niż do Tomasza, Julka czy Maćka. Spostrzegłam, że lubiła przyglądać mu się z boku, kiedy nie widział tego, że przerywała rozmowę, jeżeli byliśmy w pobliżu, po to jedynie, aby posłuchać tego, co Marcin mówi do mnie, i tego, co ja mu odpowiadam.
Któregoś wieczoru odłożyła książkę i po chwili zamyślenia powiedziała po prostu: – To musi być bardzo ciężka historia kochać się w Marcinie…
Nie siliłam się na obojętność wobec tego tematu.
– Skąd wiesz?
– Tak mi się wydaje… on jest taki… – przechyliła głowę i zastanowiła się przez chwilę – taki zamknięty, zimny, może nawet bezwzględny! Nie bardzo mogę zrozumieć, dlaczego wybrałaś właśnie jego? Wydaje mi się, że będziesz miała skłonności do utrudnienia sobie życia!- uśmiechnęła się zabawnie. – Przepraszam cię bardzo, kochanie, odziedziczyłaś to po mnie!
– Już utrudniłam sobie życie, mamo! Marcin nie kocha mnie przecież…
Odwróciła głowę i spojrzała zaskoczona.
– Tak sądzisz?
– Wiem.
Przyglądała mi się z zastanowieniem.
– Hm… to przykre… ale czy przypadkiem… no, nic…- urwała i po chwili zapytała spokojnie – on nie zdał matury, wiesz coś na ten temat?
– Mało. A ty?
– Ja też wiem mało… – przyznała, ale w jej głosie było coś, co kazało mi przypuszczać, że wie jednak więcej niż ja.
– Co ty o tym słyszałaś, mamo?
To dziwne. O wiele łatwiej i szczerzej rozmawiałam z nią, kiedy była wypoczęta, opalona, nasycona powietrzem i towarzystwem, którego nie miała w ciągu roku. Mama- zagoniona, nieprzystępna, pochłonięta pracą i domem, pośpieszni zmieniająca biurową sukienkę na byle jaki łaszek przeznaczony na donoszenie – była ostatnią osobą, z którą chciało mi się rozmawiać o swoich sprawach.
– To, co słyszałam- powiedziała – jest bardzo niepełne. Nic z tego nie wynika! Kiedyś spotkałyśmy się z jego matką w cukierni, piłyśmy razem kawę, bo ja z kolei nie miałam gdzie usiąść i ona zaproponowała mi miejsce przy swoim stoliku. Rozmawiałyśmy ot tak sobie, o wszystkim. O trudnościach, kłopotach. Mówiła, że się bardzo martwi o Marcina, ale kiedy chciałam nakłonić ją do powiedzenia czegoś więcej, schowała się jak ślimak do skorupki. Wspomniała coś o tej maturze, owszem, ale z tego wszystkiego wynikało, że oblana matura Marcina nie jest jeszcze jej największym zmartwieniem. Nie ma tu żadnych znajomych w Osadzie i nie szuka ich, ponieważ chce odpocząć po ciężkich przejściach. Jest wykończona nerwowo! Tak mi właśnie powiedziała, użyła tego zwrotu. Kiedy napomknęłam coś na wasz temat, po prostu powiedziałam, że widujecie się dość często… ona tak się jakoś najeżyła… "Och tak – powiedziała – wiem o tym! No, cóż… Marcin bardzo się tu nudzi i nie jestem w stanie utrzymać go przy sobie!"
– Zupełnie tak, jakby Marcin miał cztery lata – wtrąciłam – i musiał trzymać się jej spódnicy!
– Uczepiłaś się akurat nie tego zdania, które mnie wydało się ważne… – zaoponowała mama. – Ona powiedziała mi zupełnie wyraźnie: "Marcin bardzo się tu nudzi…" i ty się nad tym zastanów, Mada! Dla tego jednego zdania powtórzyłam ci całą rozmowę… On się nudzi, rozumiesz?
– Rozumiem. Do tego wniosku doszłam już tysiąc razy, mamo! I dlatego również powiedziałam ci na samym początku, że Marcin mnie nie kocha! Marcin po prostu spędza ze mną czas.
Mama wstała z krzesła i podeszła do mnie. Jednym palcem podniosła mi brodę do góry i stwierdziła zaskoczona:
– Jesteś rozsądna, wiesz?
Sierpień nie skąpił nam cudownych dni. Wszystkie chwile spędzane z Marcinem kolekcjonowałam starannie w pamięci, cieszyłam się każdą. Był to jakiś kredyt, który pozwoliłam sobie wziąć od życia – postanowiłam się cieszyć tym, co mam, zmartwienia zostawić na później. Starannie ukrywałam przed Marcinem moje uczucia. Byłam w stosunku do niego jadowita, zgryźliwa i w ciągłej opozycji. Nie pytałam o nic. Ach, nie! Raz uległam pokusie i zadałam mu pytanie dotyczące ubiegłego roku…
Było bardzo gorąco i wracałam z siatkówki nieludzko zmordowana. Przy "Parasolach" spotkałam Marcina. Byłam zgrzana, zakurzona, każdy włos sterczał mi w inną stronę. A on szedł naprzeciwko mnie odprasowany i wytworny. W ręku trzymał książkę, której tytułu w pierwszej chwili nie spostrzegłam. Zawahałam się, kiedy zaproponował, żebyśmy usiedli na chwilę pod parasolem i wypili po szklance soku pomidorowego.
– Sok jest historią niesłychanie kuszącą, ale wyglądam okropnie!
– Wyglądasz, ale to przecież nic nie szkodzi. Jesteś na wakacjach, a nie na przyjęciu u królowej angielskiej!
– Ty też jesteś na wakacjach… – popatrzyłam na jego nieskazitelne białe tenisówki.
– Ja to co innego… – mruknął niechętnie – spójrz!