– Móc, mógł, dlaczego nie…?
– Trzeba zawiadomić resztę, bo do nich musimy się przyznać. Są świadkami. Zaraz zadzwonię.
– To gazu, bo te gliny za chwilę tu będą.
Zaraz, do kogo dzwonić? Julita zdenerwuje się niebotycznie, Małgosia jest dociekliwa, a tu nie ma czasu na długie gadanie, Tadzio jest w pracy i nie wiadomo, co akurat robi, zostaje Witek. Jeśli akurat wyłączył komórkę, zabiję go.
Nie wyłączył, uszedł z życiem.
– Gliny doszły do pana Ryszarda przez numer samochodu – powiedziałam bez wstępów. – Zaraz tu będą. Wypieramy się, obydwoje z Julitą siedzieli tu cały czas i nigdzie nie jeździli. Zawiadom pozostałe osoby, bo ja nie zdążę.
– A zapalniczka? – spytał przytomnie Witek.
– Jaka zapalniczka? Jest przecież, stoi, problemu zapalniczki nie było i nie ma.
– Ogrodnika znaliśmy?
Brzęknął gong u furtki i ktoś wszedł, bo była otwarta. Równocześnie podjechała Telekomunikacja Polska.
– Są…! – syknęłam w pośpiechu. – Znaliśmy. – Wszystko prawda, z wyjątkiem wycieczki.
Rozłączyłam się, nie czekając na jego odpowiedź.
Rzecz jasna, wszyscy weszli prawie razem i przez chwilę nie wiedziałam, kto jest, kim. Wyjaśniło się szybko, bo telekomunikacja miała napis na plecach i raczej rozglądała się po słupach ogrodzenia i podmurówce budynku, nie wykazując zainteresowania wnętrzem domu, a dwóch bez napisu przeciwnie.
– Pani tu mieszka czy zastaliśmy pana Ryszarda Gwiazdowskiego powinna pani mieć podłączenie gdzie pani wychodzi linia na zewnątrz komisarz Wólnicki czy można wejść.
Tak mniej więcej zabrzmiała ogólna wypowiedzi z tym, że gdzieniegdzie pojawiały się znaki zapytania. I jeszcze wskoczyło w to jakieś „dzień dobry".
– Panie Ryszardzie! – wrzasnęłam rozdzierająco w odpowiedzi.
Pan Ryszard już był w drzwiach. Rozgraniczyłam towarzystwo, dwóch zaprosiłam do środka, pozostałych zapewniłam, że mam wszystko i z pewnością! linia mi gdzieś wychodzi, ale ten pan wie lepiej. Poli-1 ej a była uparta, zatrzymała się w progu.
– Pan Ryszard Gwiazdowski?
– Moment – powiedział pan Ryszard i wyszedł za furtkę.
Też postanowiłam się uprzeć.
– Skoro panowie są policją, – uprzejmie proszę wejść i przez chwilę nie przeszkadzać. Zaświadczam, że to jest Ryszard Gwiazdowski i nigdzie nie ucieknie, ma żonę i dzieci, a mnie tu właśnie podłączają telefon. Nie tyle mnie, ile całej ulicy. Musi im wszystko pokazać, bo ja się nie znam. Nic nie poradzę, że panowie tak trafili, chociaż u mnie to normalne, albo nic, albo wszystko na kupie…
W tym momencie zadzwoniła komórka. To również było u mnie normalne, za chwilę powinna zadzwonić i druga.
– Proszę bardzo. Przepraszam…
Gliniarze mieli trochę oleju w głowie, zorientowali się w rodzaju zamieszania, weszli już bez protestu. Przytknęłam komórkę do ucha.
– Halo – powiedział ktoś. – Ja z firmy ogrodniczej. Czy to u pani zostały dwa bzy wysokopienne z taką czerwoną obwódką pod gałęziami?
Ciemno w oczach zrobiło mi się od razu. Miałam pięć bzów wysokopiennych, a nie chciałam żadnego, wolałam takie krzewiaste, wtrynił mi je ten zamordowany łobuz, czerwonych obwódek na nich nie zauważyłam, ale ze złości mogłam przeoczyć.
– Nie wiem. Mam zaraz iść i popatrzeć? Pięć u mnie siedzi.
– A one leżą czy są już w ziemi?
– W ziemi.
– Od kiedy?
– Od zeszłego roku.
– A, nie, to nie to. Powinny leżeć od zeszłego tygodnia. Znaczy, to nie pani.
Rozłączył się, nie wyjaśniając niczego więcej. No, ale skoro to nie ja… Czym prędzej stłumiłam wściekłość i przestawiłam się na normalną gościnność przyzwoitej pani domu.
Goście stali w salonie, postawą starając się prezentować zniecierpliwienie, zagapieni w koty na tarasie. Z nadzieją pomyślałam, że widok kotów ukoi ich uczucia, i zaproponowałam jakiś niewinny napój, kawę, herbatę, wodę mineralną, ale nie chcieli. Z całej siły czekali na pana Ryszarda, czemu doprawdy trudno mi było się dziwić.
Ten, który przedstawił się jako komisarz Wólnicki, nagle jakby się przecknął.
– Chociaż… skoro pani taka uprzejma, może i rzeczywiście skorzystamy z pani propozycji. Mała kawka… Jeśli to nie sprawi kłopotu…?
Ejże! Wchodząc, sztywny był jak drąg, teraz znienacka się odmienił, zmiękł, uczłowieczył. Usiadł nawet, a ten drugi poszedł za jego przykładem. Wpływ kotów, gwarantowane. W rekordowym tempie robiąc kawę, łypnęłam okiem za okno, pan Ryszard cackał się z telefoniarzami jak ze śmierdzącym jajkiem, prawie usiłował ich pod łokcie trzymać, jasne, nie śpięszyło mu się do przesłuchania. Pomyślałam, że liczył może na towarzyski nastrój, powinnam tych tutaj dobrze usposobić i poprawić im humor. Ciekawe, jak… No jak to jak, oczywiście, metodą sprawdzoną oj wieków! I w dodatku wcale nie muszę łgać… Postawiłam tackę na stole.
– Wyrosłam już z wieku podrywczego i mogę sobie pozwalać na szczerość – oznajmiłam beztrosko – Panowie są naprawdę z policji?
– Ależ służę legitymacją! – poderwał się natychmiast komisarz, zaraz, wedle minionej nomenklatury porucznik, co to jednak znaczy przyzwyczajenie, druga natura, porucznik mi bardziej pasuje…
Nie pożałowałam sobie obejrzenia dokumentu.
– No i proszę, jakie szalone zmiany zaszły w ostatnich latach! Dobierają was chyba jakoś specjalnie…?
Co jeden chłopak, to przystojniejszy, nie wspominając już nawet o poziomie ogólnym, w drogówce sami dżentelmeni, a w wydziale… o, panowie z zabójstw? Do licha, zabiłam kogoś…? A, nie, to nie ja. Pan Ryszard kogoś zabił? Nic nie mówił na ten temat!
Nic nigdy nie przychodziło mi łatwiej niż udawanie kretynki. No dobrze, zdobądźmy się na szczerość, zdaje się, że wcale nie musiałam tak bardzo udawać…
Zdopingowany namiętnym pragnieniem sukcesu Wólnicki nieco zgłupiał.
Nie odczekał ani jednej sekundy, a najchętniej sam podzieliłby się na nieprzeliczoną ilość części, z których każda, zjadłszy po drodze, chociaż troszeczkę; czegokolwiek, rzuciłaby się do działania w innym kierunku. Gdzie mu było do snu i wypoczynku, skoro natychmiast należało usunąć z miejsca zbrodni podejrzanego świadka, Gabrielę, przejrzeć papiery denata ze spisem znajomych płci żeńskiej na czele, zaplombować mieszkanie, znaleźć brata i byłą żonę, pogonić laboratorium, narzędzia zbrodni dostali, niech je zbadają w trybie przyśpieszonym, dopilnować sekcji i wydrzeć patologowi z gardła wyniki, czym prędzej przesłuchać sąsiadów, złapać tych z psami, połapać niedorosłych chłopców, tacy zazwyczaj lubią numery samochodów, należało w ogóle wszystko, i to już, w tej chwili, a może nawet jeszcze wcześniej. W sytuacji normalnej zostałoby to załatwione na spokojnie, racjonalnie, z godziwym podziałem zajęć i przydzieleniem różnych czynności właściwym osobom, ale Wólnicki na tle upragnionego sukcesu dostał szału.
Sukces nie przychodzi sam. O sukces trzeba się zdrowo postarać. Zapracować na niego rzetelnie!
Zważywszy, iż miał za sobą odpowiednie wykształcenie zawodowe i półtora roku doświadczeń pod coraz częstszym kierunkiem Roberta Górskiego, zdobył się na uruchomienie umysłu.
Uruchomiony umysł powiadomił go z naciskiem, że mimo najszczerszych chęci, w kilku miejscach naraz w żaden sposób sam się nie znajdzie i musi użyć pomocników. Użył zatem. Przydzielonego służbowo sierżanta pchnął w jedną stronę, zaprzyjaźnionego prywatnie wywiadowcę w drugą, sam pośpieszył w trzecią.