– Już niech mi pani tak tej gliny nie wymawia -skrzywił się Gwiazdowski, też podejrzany. – Ale myślałem, że ogrodnik zadecyduje, a spod wykopu całą wywiozłem, słowo daję. Już przepadło, chyba, że chce pani wszystko wywrócić do góry nogami.
Podejrzana machnęła ręką.
– Nie chcę. Dosypię od góry. To, co z tym panem Mirkiem, musiało mu się coś przytrafić, bo inaczej nie zawracałby pan nim głowy sobie i nam. Panie komisarzu, może nas pan uważać za przestępców, ale niech pan nas nie uważa za idiotów, uparcie mówi pan o nim w czasie przeszłym… Zabił go ktoś?
– Dlaczego miałby zabić… – zaczął Wólnicki, zanim zdążył uświadomić sobie, że mówi kretyństwo.
– Bo panowie są z wydziału zabójstw – usłyszał zimną odpowiedź. – Więc szczerze wątpię, czy chodzi o to, że nie zapłacił podatków. I rozumiem, że smutne wydarzenie nastąpiło wczoraj między… zaraz, o jaką porę pan pytał…? A, między osiemnastą i dwudziestą. Pięć osób tu siedziało…
– Cztery – uściślił podejrzany. – Tadzio dobił później.
– Zgadza się, później. Około wpół do siódmej. Z Okęcia jechał, pana Krzewca miał po drodze. O, zaraz powiem, skąd wiem, jasne przecież, że pan o to zapyta…
Nuklearny wręcz wybuch nadziei Wólnickiego znikł szybciej niż przekłuty balon albo zwykła bańka mydlana.
– W życiu u niego z wizytą nie byłam, ale na tej samej ulicy mieszka mój dentysta, więc mniej więcej wiem, gdzie to jest. Z Okęcia na pewno po drodze bardziej niż na przykład z Gocławka. Ale Tadzio wcale go nie zna i nie znał, i jeśli nawet do niego narzekałam na kłopoty ogrodnicze, starał się nie słuchać.
Gdyby okazało się, że to Tadzio go zabił, oszalałabym z ciekawości, jaki na litość boską mógł mieć motyw, więc bardzo proszę mi to powiedzieć. Chociaż i tak wątpię, czyby zdążył, o której tu był…?
Obydwoje podejrzani, wpatrzeni w siebie, ze zmarszczonymi brwiami wyraźnie usiłowali sobie Przypomnieć.
– Ja o której…? Po piątej… Kwadrans…?
– Zaraz. Szósta… Pani dzwoniła, że pani już jest. Jakieś pięć po…? Za dwadzieścia siódma…?
– Niechby za piętnaście. Musiałby wcześniej, Przed wpół do siódmej byłoby dobrze?
Chciwie zachłanne spojrzenie ugrzęzło teraz w Wólnickim, który poczuł się tak dziwnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Co ci ludzie mówią, ten jakiś Kwiatkowski, pozbawiony motywu, miałby zabić Krzewca przed wpół do siódmej? Według tego, co stwierdził lekarz, mowy nie ma!
– Nie – wyrwało mu się. – Później.
– Odpada. Później już był tu. Znaczy, to nie Tadzio.
– A dlaczego właściwie miałaby go zabijać koniecznie któraś z osób, tu obecnych? – zainteresował się nagle Gwiazdowski. – Pani Joanna takiego zlecenia nie zostawiła. Może jednak ktoś inny?
– Dlatego, że pański samochód we właściwej porze był widziany przed właściwym domem – odparł komisarz ze zdumiewającą, zważywszy lekką kołowaciznę, przytomnością umysłu, znów odrobinę wypaczając prawdę. – I bardzo chciałbym wiedzieć, jakim sposobem on się tam znalazł. Sam przecież nie pojechał?
Okropne milczenie, jakie teraz zapadło, wypełnione było pracą umysłową, od której powietrze gęstniało. Jakim sposobem samochód stojący tu, mógłby się znaleźć tam, bez uczestnictwa człowieka, który był tu…?
– Czy pan jest zupełnie pewien, że to był mój samochód? – spytał jakoś bezradnie podejrzany. – To znaczy, nie mój, tylko Gwasza, ale to już wszystko jedno. Bo ja, prawdę mówiąc, nie rozumiem…
Wólnicki otrząsnął się nagle z okropnego zauroczenia. Pomyślał, że obydwoje kłamią, kłamią tak porządnie i prawdziwie, że niemożliwe jest, żeby nie kłaniali. Gdyby nie Górski, zamknąłby ich na czterdzieści osiem godzin bez sekundy namysłu, ale współpraca z Górskim już się na nim odbiła. Zaraz, errare humanum est, a policjant też człowiek. Siostra denata miała rację, z bandziorem jak z jajkiem, przyzwoitego się szarpie, zastanówmy się, jakie są inne możliwości?
Pierwsza: nauczycielka matematyki jednak się pomyliła, to nie Indianin Sokole Oko, tylko starsza pani, jedna cyfra inna i już się kitwasi. Druga: ktoś podwędził gablotę z ulicy i zdążył odstawić z powrotem, dużo wiedział, no, o jego wiedzy, kiedy indziej. Trzecia: cudzy wóz, z warsztatu, ktoś miał kluczyki, zaplanował sobie… Zaraz, jeszcze czwarte: świadek widział młodą i piękną dziewczynę o czarnych włosach, do diabła z włosami, teraz te baby miewają na głowach wszelkie śmieci. Potworem był Gwiazdowski, też mi potwór, cha, cha, ale dziewczyna…?
Wszystko to przeleciało mu przez głowę z szybkością powyżej świetlnej. W obliczu takich wątpliwości decyduje motyw. No i konkretne ślady, ale to też rozpatrzy później, z laboratorium dostanie. Teraz ten motyw.
– W porządku – powiedział, chociaż nic nie było w porządku. – Zapasowe kluczyki zostały w warsztacie?
– Ja miałem tylko jedne – odparł Gwiazdowski.
– W porządku. Samochód stał tu, pan siedział tu, tam pana wcale nie było.
– Zgadza się.
– Siedział pan dostatecznie długo, żeby ktoś zdążył wziąć samochód, pojechać tam i wrócić tak, żeby Pan tego nie zauważył?
– Pewnie, że mógł…
– Nikt z nas nie wyglądał na ulicę i nie interesował się ruchem na drodze – przerwała stanowczo podejrzana. – Niech pan się zastanowi, wróciłam po prawie dwóch miesiącach nieobecności, wszyscy specjalnie; na mnie czekali, sery się roztopiły po drodze, wino przywiozłam, tu działo się mnóstwo, o podróży gada-; łam, mogę pana zapewnić, że w każdej podróży przytrafiają mi się idiotyzmy gdzie pan w tym zmieści; jeszcze cokolwiek innego? Bramę mogli mi rozmontować i wynieść i nikt by tego nie zauważył!
Wólnicki trwał przy swoim.
– Zaalarmowany był ten pański samochód? No, wszystko jedno, Gwasza?
I tu Gwiazdowski pierwszy raz stropił się wyraźnie i zawahał.
– No, alarm to on miał… Ale ja chyba… Rurę do hydrantu przywiozłem… Tę cienką, wie pani…
– Tę, co pękła?
– No właśnie. I możliwe, że ją chciałem przykręcić, zanim pani dojedzie… Za samochód nie dam głowy. Pani Małgosia mi pomagała, może ona pamięta…1
– Znaczy, ktoś mógł – uciął krótko Wólnicki. I Teraz drugie. Motyw.
Nie postawił wyraźnego znaku zapytania, ale odpowiedzi oczekiwał. Nie uzyskał jej. To całe cholerne przesłuchanie szło mu jak po grudzie, podejrzani gapili się na niego z wielkim zainteresowaniem i nadzieją, że odpowiedź usłyszą właśnie z jego ust| Rzeczywiście, już się rozpędził…
Z dużym wysiłkiem skupił się służbowo i święcie przekonany, że coś zaniedbuje, że najważniejszych pytań nie zadał, że niczego właściwie nie osiągnął) zdecydowany jednakże sprawdzić prawdziwość tych idiotycznych zeznań, jak nożem uciął zakończył spotkanie. Adresy i telefony pozostałych świadków miał, pójdzie tym tropem i albo coś z tego wyniknie, albo się definitywnie od nich odczepi, podniósł się.
– Dziękuję państwu. Być może, będę musiał… – powstrzymał się od komunikatu, że na pewno zarządzi konfrontację, i zakończył trochę ni w pięć ni w dziewięć – jakieś pytania jeszcze mieć. Proszę nie opuszczać miasta.
I wyszedł. Sierżant wyszedł za nim z głową obróconą bez mała tyłem do przodu, bo wciąż absorbowały go koty.
– To, co, panie Ryszardzie? – spytałam niepewnie. – Jesteśmy aresztowani czy nie?
– Że też nie spytała go pani, kto tam ten numer zauważył – skarcił mnie pan Ryszard. – Bo to właściwie jedyny klops. A jeśli to był jakiś sklerotyk albo trochę ślepawy i dałoby się wszystko mu wmówić?
– Akurat by odpowiedział. Moim zdaniem, uczepi się teraz tego pańskiego Gwasza, przez zapasowe kluczyki. Może niech pan lepiej uprzedzi człowieka?