Już przy bzie troszeczkę zesztywniała, a przy panu Krzewcu zamieniła się w kamień. Przyjrzała mi się z wielką uwagą.
– A co? – spytała kąśliwie. – Bez od pana Krzewca nie spodobał się pani?
Z całej siły postanawiałam ukrywać prawdziwe uczucia i załatwiać sprawę podstępnie, dyplomatycznie i głupkowato. Przy największych staraniach nie mogła znaleźć lepszego pytania, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.
– Bez od pana Krzewca, proszę pani, mogę sobie o kant tyłka potłuc. Różne bzy w życiu widywałam, ale ten mój pobił rekordy. Nie ma przepisu, że muszę egzystować w bzie od pana Krzewca, mam pełne prawo pozyskiwać bez wszędzie tam, gdzie jest to możliwe i kto ma mi udzielić rady, jak nie fachowy ogrodnik?! Niemożliwe, żeby pani nie wiedziała, gdzie kupuje się bez!
Zreflektowałam się nagle, bo w końcu nic mi ta kobieta nie zawiniła. W dodatku zdaje się, że sama sobie odbierałam właśnie szansę na zyskanie jakiejkolwiek dalszej wiedzy.
– Najmocniej panią przepraszam, uniosłam się, ale ten cholerny bez naprawdę mnie zdenerwował.
Może to niefart jakiś, ale chcę przeciwdziałać i jestem trochę niecierpliwa. To już nie ten wiek, żebym miała na swój gąszcz czekać trzydzieści lat, widać chyba, nie?
Jednakże kobieta z kobietą zawsze się dogada.
Kamień w ogrodniczce nagle zmiękł, zaczęła patrzeć na mnie prawie z sympatią, a już na pewno ze zrozumieniem. Możliwe, że również lubiła bez, a możliwe, że przyjemność sprawiła jej różnica wieku na moją niekorzyść.
– O, zaraz. Nieporozumienie. Pani przypadkiem nie dostała… Nie, zaraz. Co pani właściwie dostała? Znaczy, ten bez do ogrodu?
– Wysokopienne barachło, czymś zarażone, przesuszone na pewno, sadzonki jak patyczki, trzy gałązki na krzyż, z trudem uratowane, a i to nie jest pewne. Całkiem, co innego niż chciałam. Do gąszczu tak podobny, jak ja do pingwina. Do strusia, jeśli pani woli.
Kiwnęła głową, zatroskała się jakby i zaczęła wyłazić z paprotek. Cofałam się przed nią, z racji ciasnoty z wielkim trudem, za nic nie chcąc odwracać się tyłem, z góry zdecydowana kupić paprotkę, którą nadepnę, chociaż mój ogród do paprotek nadawał się jak wół do karety.
A nie było na nich… No, takiego czerwonego pąka, namalowanego tuż pod rozgałęzieniem? Mógł być słabo widoczny.
O, coś takiego – zdziwiłam się. – Już mnie ktoś o to pytał. Sprawdziłam na wszelki wypadek, obejrzałam te nieszczęsne drzewka, ale nie. Nie ma na żadnym.
– Widocznie okazał pani cień przyzwoitości – mruknęła i ostatecznie opuściłyśmy teren paprotek, bo w końcu trasa nie była długa. Z ulgą przestałam patrzeć do tyłu i pod nogi, dzięki czemu omal nie usiadłam na wózeczku z własnymi zakupami. Ogrodniczka przytomnie chwyciła mnie pod ramię i ocaliła rośliny.
– Ja z tym nie mam nic wspólnego – zastrzegła się stanowczo. – I nie chcę mieć. Nie pani pierwsza tu o niego pyta, zaraz, a panią ktoś pytał? O co?
– O bzy z czerwonym paskiem. Telefonicznie.
– A…
Wyjęła z kieszeni dżinsów papierosy, wyjęłam swoje z torebki, zapaliłyśmy obie, zdecydowanie mijając się z panującymi trendami. Wygląd zewnętrzny jej, a zapewne i mój, nie wskazywał na żadne objawy chorobowe, widywałam osoby niepalące w stanie, na oko biorąc, znacznie gorszym.
– No, mam dosyć – powiedziała z determinacją. – Starałam się być lojalna i unikać plotek, ale wszystko ma swoje granice. Prosiłam pana Krzewca o zmianę adresu na wizytówkach, bezskutecznie, nie mam ochoty wplątywać się w jego dziwne interesy, nie zamierzam w nie wnikać, ale uważam, że powinnam to pani powiedzieć. Niech pani więcej roślin od niego nie kupuje.
Solennie zapewniłam ją, że rada jest spóźniona, bo właściwe postanowienie podjęłam już wcześniej. Czepiam się źródła wyłącznie przez ten bez. Więc jeśli ona może…
– Nic więcej się pani nie zmarnowało? – przerwała z zainteresowaniem.
– Owszem, choinki. I drobnostki, jeżyna, czarna porzeczka…
– No tak, krzewy. No, nie wiem. Chyba powiem pani prawdę.
Ton mściwości zadźwięczał w jej głosie, czekałam, zatem z wielkim zaciekawieniem. Co ten cholerny Mireczek wykombinował? Poza tym, że padł trupem, o czym ona najwyraźniej w świecie nie miała najmniejszego pojęcia, widać władze śledcze jeszcze do niej nie trafiły. Zawahałam się, powiedzieć jej o tym czy nie, zaraz, czy ja w ogóle mam prawo wiedzieć o jego tragicznym zejściu? Komisarz domniemywań nie potwierdził, ale też im nie zaprzeczył, mogę chyba sama z siebie wymyślić, że pan Krzewiec zszedł z tego padołu, kto mi zabroni plotki rozpuszczać? Każda baba ma prawo!
Ogrodniczka zaciągnęła się papierosem i podjęła męską decyzję.
– Ja o tym nie wiedziałam – zastrzegła się. – To, tutaj, kupiłam niedawno, z półtora roku temu, dopiero się urządzam, bo prawdę mówiąc, wszystko było zaniedbane. Razem z Krzewcem kupiłam.
Obejrzałam się za siebie i przysiadłam na niższym stosie toreb z ziemią. Ona wsparła się łokciem o wyższy stos obok.
– W jakim sensie razem? Do spółki…?
– Nie, skąd. Przez grzeczność zgodziłam się dalej udostępniać mu miejsce, a teraz mi ta grzeczność bokiem wychodzi.
– Miał tu u pani jakiś pokój? Biuro, pakamerę?
– Co też pani? Gdzie? Sama dla siebie mam jeden stolik i jedno krzesło. Dobrze, że chociaż kibel się zmieścił, szpilki więcej nie wciśnie.
– To gdzie tu miejsce dla niego?
– Tak się mówi, miejsce. A naprawdę to adres, dla firmy potrzebny. No i telefon, czasem się tu z kimś spotykał, ale rzadko, ze trzy tygodnie go na oczy nie widziałam. Dosyć już tego! Pani wie, co on robił? Prawie wcale nie kupował niczego od hurtowników, brała od nich wywoził. Braki, pani rozumie? Odpady! Fachowiec widzi, że sadzonka się nie przyjmie, że coś jest uszkodzone, zarażone, takie rzeczy się usuwa, spalić najlepiej, bywa, że coś się z ziemi wyjmie, bo miejsce potrzebne na coś następnego, kupiec nie bierze, to leży i przesycha, wybrakowany towar. A on to zabierał, na ogień powinno iść, bo zarażone na kompost się nie nadaje, a potem ludziom sprzedawał. Widzę, że ciągle robi to samo, co i raz ktoś mi przylatuje z pretensją, przez ten adres tutaj, a co ja mam z tym wspólnego? Pojęcia nie miałam przecież!
– A kiedy się pani zorientowała?
– W tym roku dopiero. Bielmo na oczach. Ludzi miał, to cała firma, pyskowali, odchodzili już od niego, a ja nic, wierzyłam w jego gadanie, pani wie, ludzie jak ludzie, każdy na coś narzeka, no i co z tego, że fachowcy, do roślin trzeba mieć rękę i serce, no, nie każdego obchodzi, niektórym wszystko jedno, suchy patyk posadzi i słowa nie powie, byleby mu zapłacili, ale ci lepsi ostrzegali. Mirek na niefart zwalał, na odbiorców, na malkontenctwo, a ja, jak głupia…
Urwała nagle, ze złością przydeptała niedopałek. najęłam się własnym problemem.
Widać już było, że zadziałał tu urok pana Mirka, dała się nabrać, tyle, że na krótko. Rozsądna kobieta, połapała się w ulotności płomiennych nadziei, z» teraz na samą siebie, zacięta i żądna zemsty, nie ulegało wątpliwości, że go wykopie i obszczeka. Nie, moment, nie musi już wykopywać, ale co ja mam teraz zrobić? Przyznać się do posiadanej wiedzy czy ukryć ją, tak źle i tak niedobrze, rzeczywiście byłoby mi wygodnie u niej robić zakupy z dostawą do domu, a tę możliwość lada chwila stracę. Jeśli teraz powiem, że pan Mirek nie żyje, wyjdzie na to, że podstępnie i niepotrzebnie wyciągnęłam z niej zwierzenia, jeśli nie powiem, a wykryje się później, że wiedziałam, poszczuje mnie psami. Nie ma psów, nie szkodzi, przyłoży mi narzędziem ogrodniczym i tyle mojego.