Zdecydowałam się. Nie będę popadać w konflikt z własnym, głupim charakterem i jeszcze głupszą prawdomównością!
– Zdaje się, że pana Krzewca już się pani pozbyła – oznajmiłam, starając się wykrzesać z siebie ton pociechy. -Ja też. Takie mam wrażenie. Dlatego właśnie szukam dostawców i sama się staram o ten bez.
Przyjrzała mi się podejrzliwie.
– Bo co?
– Była u mnie policja. O pana Krzewca pytali, zdaje się, że dobrego słowa o nim nie usłyszeli, bo się od razu zdenerwowałam. Nie powiedzieli wyraźnie, ale tak mi wyszło, że on chyba nie żyje.
– Jak to…?!
– No, tak jakoś… W taki właśnie sposób pytają, jeśli w grę wchodzi zabójstwo. Coś mi się widzi, że go ktoś rąbnął, a ja im wyszłam z któregoś rachunku.
Ogrodniczka oderwała się od stosu worków, gwałtownie złapała dech, przez moment trwała w bezruchu, po czym wyszarpnęła z kieszeni papierosy i wsparła się o stos plecami. Przypaliłam jej i sobie.
– Głowy za to nie dam – ciągnęłam współczująco – i może się mylę. Ale jakaś afera wyskoczyła, to pewne.
Milczała jeszcze z pięć sekund.
– Pani z nim była bliżej? – spytała wreszcie zdławionym głosem.
Miotnęło mną lekko.
– Ma pani źle w głowie? Wyglądam na przechodzoną kurtyzanę? Czy może on był gerontofilem, czego nie zdążyłam zauważyć?
– To dlaczego akurat do pani przyszli?
– Mówiłam przecież. Wnioskując z pytań, natrafili na rachunek z moim nazwiskiem. Sama się nad tym zastanawiałam i zgaduję, że miał go na wierzchu, bo się czaił na pieniądze ode mnie. Mnie w ogóle nie było i pewnie chciał wyłapać chwilę mojego powrotu. A co dalej, to już nie wiem.
Znów milczała długą chwilę, zapatrzona w dal. Nagle jakby przecknęła się i odzyskała energię.
– Jeśli rzeczywiście ktoś go trzasnął, przyjdą i do mnie, nie ma obawy. A podejrzani będą im się w ogonku tłoczyli. Dziewczyna go tu szukała taka, że tylko patrzyłam, gdzie ma nóż, facetka jedna dzwoniła z dziesięć razy. Co tu ukrywać, baby za nim latały, a on je kołował. Że już nie wspomnę o tych wszystkich wykantowanych na sadzonkach, długa kolejka się uzbiera. Jeszcze i na mnie padnie… Zaraz. Kiedy to było?
– Które?
– Kiedy go ktoś załatwił?
– Nie wiem, czy na pewno załatwił – zastrzegła się z naciskiem. – Ale jeśli, to wczoraj. O wczesny wieczór mnie pytali.
– Wczoraj, w niedzielę… To nie, na plantacji byłam i mam świadków. Cholerny świat, rachunki telefoniczne będę musiała za niego zapłacić, niech to szlag trafi… Jakby przyszli, to powiedzieć, że pani była?
– Bezproblemowo. O czym jak, o czym, ale że o kłopotach ogrodniczych powiedziałam im w pierwszej kolejności, może pani być pewna, samo ze mnie wystrzeliło. A temu bzu… czy może bzowi…? nie popuszczę, gdzie w końcu mam go szukać?
Przydeptała niedopałek już nie mściwie i ze złością, tylko jakoś melancholijnie i oderwała plecy od stosu worków. Podniosłam się, stwierdzając przy okazji, że siedziałam nie na ziemi ogrodniczej, tylko na sproszkowanym krowiaku.
– Przez Magnolię pani dostanie, to ci z alei Krakowskiej, mają własne plantacje. Ale najlepiej niech pani jedzie do Żabieńca, tam pani znajdzie największy wybór. Zaraz, już idę!
Do tej chwili facet przy regałach i panienka przy kasie sami dawali sobie radę z nielicznymi klientami, wszystkiego raptem było ich troje, teraz obecność szefowej okazała się niezbędna. Miałam wielką ochotę wypytać ją szczegółowo o dziewczynę z nożem i facetkę z telefonu, ale sytuacja wydała mi się trochę niezręczna, poza tym przypomniałam sobie, że nie szukam zabójcy pana Mirka tylko własnej zapalniczki. Wątpliwe, czy tu znajdę jakikolwiek ślad po niej, skoro od trzech tygodni go nie było, a nawet stałego kąta dla siebie nie miał.
Dopchnęłam wózeczek do samochodu, przełożyłam doniczki do bagażnika i odjechałam, uświadamiając sobie smętnie, że zamiast odnalezienia Julity zyskałam kilka roślinek do posadzenia, adres bzu, wysoce interesujące informacje śledcze. Na uroku osobistym pan Mirek jechał, to pewne, a kobiety bywają nerwowe…
Komisarz Wólnicki uporządkował dotychczasowe zeznania, sam przed sobą kryjąc, że poranne przesłuchanie odrobinę wytrąciło go z równowagi. Zdecydowany był nie wierzyć w nic, ale zdawał sobie sprawę, że tak pełna niewiara pożądanych rezultatów nie da. Sprawdzać, zatem. Coś w końcu powinno zacząć klarować się jako pewność.
W pierwszej kolejności dostał wyniki badania odzieży podejrzanej Gabrieli. Krwi na mokrej bluzce i spódnicy nie znaleziono ani śladu, szczątki kawy owszem, facetka, zatem powiedziała prawdę, jedno przynajmniej zostało wyjaśnione. Podejrzenia Wólnickiego nieco sklęsły.
Komórkami połapał troje ze świadków, wymienionych w zeznaniach tych dwojga, teoretycznie podejrzanych najbardziej. Z jednym kontakt był utrudniony, bo warczała jakaś maszyneria, w komórce było ją słychać, po chwili silny ryk zagłuszył wszystko i Wólnicki wreszcie przypomniał sobie, iż miejscem pracy świadka jest lotnisko Okęcie. Ostatniego świadka, tej jakiejś Julity Bitte, nie dopadł, w domu jej nie było, a komórkę miała wyłączoną.
Obskoczył, zatem troje złapanych, z czego dwie sztuki, Małgorzatę i Witolda Głowackich, załatwił osobiście, odnalazłszy ich na mieście, na lotnisko wysłał sierżanta i wszyscy powiedzieli to samo. Razem spędzili wieczór, czekali na wracającą z urlopu Chmielewską, doczekali się, jedli sery, zaczęli się rozstawać po dwudziestej pierwszej. Nikt się nigdzie nie oddalał, Gwiazdowski też siedział i też próbował serów. Prawdę mówiąc, Wólnicki sam już nie wiedział, w co najpierw ręce włożyć, poszedł, zatem na żywioł, Usiadł, można powiedzieć, na papierach. Notes denata, kalendarz denata, cały stos rachunków i korespondencji miał na swoim biurku, zarazem miał też pod ręką fotografa, który już trzeci raz natrętnie pytał, po co jest mu potrzebny i jak długo ma czekać. Zważywszy, iż papiery nie odzywały się ani jednym słowem i nie ponaglały go wcale, zdecydował się na fotografa, sam jeszcze niepewny, czego od niego chce.
– Tego Sobiesława Krzewca mówisz, że znasz? – zaczął z wahaniem.
– Osobiście nie znam – zaprzeczył natychmiast fotograf. – Raz go widziałem na wernisażu ze dwa lata temu, ale nic więcej. A co?
– Nic. Mówisz, że o nim słyszałeś?
– Pewnie, że słyszałem. Widziałem jego prace. Świetny facet, wolny strzelec, dla najlepszych pism pracuje. I dla wydawnictw. Pejzaże robi, przyrodę, zwierzęta, rośliny, człowieku, zbliżenia mu takie wychodzą, że mózg staje. Sprzęt sprzętem, ale rękę i oko trzeba mieć. Talent!
– A tak prywatnie, to coś o nim wiesz?
Fotograf się nawet nie zdziwił, pracował w policji
i nic go zaskoczyć nie mogło. Zwalił z ramienia jakieś potężne ustrojstwo i usiadł z boku biurka.
– Osobiście badziewie. Może jakieś plotki, ale byle, jakie i nieszkodliwe.
– Powtórz plotki. To brat denata, więc sam rozumiesz. Gdzie go można znaleźć, na przykład?
– Tam, gdzie jest. Słuchaj, jeśli na rozkładówce jest to zdjęcie roślinki śródziemnomorskiej, kwiatka znaczy, te tam słupki, pręciki…
– Proszę…?
– …a w dodatku akurat stwór się tym pożywia, tym, no, nektarem, taki, że jakby ci się przyśnił w powiększeniu, z łóżka byś z krzykiem uciekł, to gdzie on musiał być? Nad Morzem Śródziemnym, nie? To kto go wie, co robi teraz?
– Ale czasem chyba sypia? Żre…?
– Żreć może wszędzie.
– Mieszka! Myje się! Sprzęt trzyma! Portki i gacie! I buty! Musi mieć jakąś metę! Wywołuje, robi odbitki, komputer gdzieś trzyma, jeśli na laptopie obrabia, musi mieć drukarkę! A powiększenia? Wozi ten cały nabój ze sobą po świecie? Ma chyba jakiś adres, chociażby dla banku, dla zleceniodawców, ludzie się z nim kontaktują! Rodzona siostra może nie wiedzieć, gdzie go znaleźć, ale fachowcy potrafią!