Выбрать главу

– I razem ze stolarzem ustawiali tam telewizor -uzupełniła Małgosia, wpatrzona w swoje zapiski. -Potem ja, jak przyjechałam, to już nikogo nie było, dom zamknięty i zaalarmowany, zaraz objawili się ci od telefonów i zatkali te dziury na zewnątrz, a przed wieczorem pan Ryszard przywiózł końcówkę do węża… Zaraz, to nie ma znaczenia, skoro Tadzio mówi, że w czwartek już zapalniczki nie było…

Z wielką satysfakcją słuchałam, jakie rozrywki zdołały mnie ominąć i nawet nie zwróciłam uwagi, że pan Ryszard jakoś się zmieszał, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zamknął je bez słowa. Zajęta byłam zapalniczką.

– W grę wchodzi tylko środa od południa i czwartek do przyjazdu Tadzia – poparłam spostrzeżenie Małgosi. – Czyli pan Ryszard z ludźmi, Witek z ochroniarzem i ewentualnie stolarz.

– Kto tu był, jak ty byłaś? – zwróciła się gwałtownie Małgosia do Julity.

Julita się niemal przestraszyła.

– Nikogo nie było, dopiero później przyszedł pan Mirek…

Miotnęło mną.

– Ogrodnik…!!!

– No właśnie, ogrodnik…

– Przecież ci mówiłam, że ona mówiła, że masz go wyrzucić! – krzyknęła z oburzeniem Małgosia.

– Ale żebym go mogła wyrzucić, musiał najpierw przyjść, nie? – zauważyła Julita rozsądnie. – No i potem go wyrzuciłam. Od razu wam powiem, że okropnie mi było nieprzyjemnie, akurat na mnie spadło najgorsze…

– Nie wiem, na kogo – rozzłościłam się. – Niech on się cieszy, że mnie tu nie było, bo zrobiłabym mu coś złego! Oszust cholerny i padalec, wykorzystał zaufanie i wszystkie swoje buble mi wtrynił! Co ja mam teraz zrobić, obrócić cały ogród w perzynę i zacząć na nowo?!

– Może jeszcze się przyjmie… – zaczął Witek niepewnie.

– Co się przyjmie?! To, czego nie chcę?! Co on mi z żywopłotem zrobił, z każdej strony, co innego, na cholerę mi cztery choinki, las zakładam czy jak?! Dwa czerwone klony koło siebie, park miejski to ma być czy mały ogródek?! Co za orzech mi wetknął, co za ostrokrzew, jaką lipę?! Płaciłam za duże drzewo, a nie za patyczki, co on myśli, że będę żyła dwieście lat?! Cebulki tulipanów po dwadzieścia złotych…?! Z platyny je robił?! Dzwonek górski zamiast naparstnicy…?! I w co to wtykał, w grunt budowlany pierwszej kategorii…!

– Drugiej – poprawił delikatnie pan Ryszard. -Pierwsza, to lita skała.

– Skamieniała glina!!! Miał wyrzucić!!! Płaciłam bez słowa i wcale tego nie chcę!!!

– Trzeba było nie płacić – skarciła mnie zimno Małgosia.

– Gąszcz jaśminu, a gdzie bez?! Tyle, co kot napłakał!!!

– Niech się pani nie martwi, choinki już usychają, a bez miał przesuszone korzenie – pocieszył mnie pan Ryszard. – I tak trzeba będzie dosadzić na nowo.

– Głupiej maliny, głupiej jeżyny, głupiej porzeczki nie potrafił posadzić! Od tej brzozy jestem chora, nie taką chciałam!!! Wiśnię mi wpychał, nie cierpię wiśni! Rachunki wystawiał jak za ogrody Semiramidy…!

Małgosia miała już dosyć mojej awantury.

– Toteż ostatniego mu nie zapłaciłaś i słusznie. Dziwię się tylko, że w tej sytuacji w ogóle ośmielił się przyjść. Po co przyszedł?

– Po pieniądze! – warknęłam. – Miał nadzieję, że moje zidiocenie jest trwałe.

– Albo nie wiedział, że sprawdziłaś ceny…?

– Proponował iglaczki i czerwony dąbek – wtrąciła się z westchnieniem Julita. – Nie wiedział, że cię nie ma, a o pieniądzach nie mówił ani słowa.

Popatrzyłyśmy z Małgosią na nią i na siebie wzajemnie.

– Zaskoczyła – orzekła Małgosia ze zgorszeniem i odrobiną współczucia. – Widać jej z twarzy. Podrywał ją, jak paw w czasie rui.

– O Boże…! -jęknął Witek.

Też mi jakoś paw do rui nie pasował, dzięki czemu ochłonęłam. Ogrodnik Mirek był z pewnością bezczelnym naciągaczem, ale nie kretynem, moją ufną głupotę wywęszył w mgnieniu oka i bezbłędnie. Zważywszy jednak, iż nie żywiłam się zupką dla bezrobotnych i nie sypiałam pod mostem, powinien był dopuszczać istnienie jakichś granic matołectwa klientki, zatem, na co liczył? Zaryzykował po prostu?

– Co mu powiedziałaś? – nacisnęłam Julitę.

– Że nie. Że dziękujesz bardzo, ale nic więcej nie będziesz sadzić. Nie zamierzasz. I ja to wiem.

– I po takich prostych słowach od razu poszedł? -zdziwiła się Małgosia.

– A, nie. W tym rzecz właśnie. Dlatego było nieprzyjemnie. Upierał się i namawiał, roztaczał takie wizje… roślinne… Proponował, że jutro to coś tam przywiezie i czy ja będę… Wiem doskonale, że uważacie mnie za idiotkę uczuciową i ja może jestem, ale w ograniczonym zakresie. Podrywał i czarował, a ja znam takich jak on, w dodatku, skoro Joanna kazała go wyrzucić, coś w tym musiało być, nie wchodziłam w szczegóły, ale postawiłam się twardo i poradziłam mu dać sobie z tym spokój…

Prywatnie subtelna, delikatna, uczuciowa, wrażliwa Julita, jako bizneswoman przerastała skałę i wszyscy wiedzieliśmy o tym doskonale. Musiało w niej przeskoczyć na inne tory.

– …i wtedy zrobił się jakiś zły. W środku, po wierzchu ciągle był uwodzicielski. Snuł się ze mną po ogrodzie, przez te wizje roślinne, kawkę wypiliśmy…

– W ogrodzie? – spytał cierpko Witek.

– Nie, w domu. W salonie. I tak mu się jakoś trudno wychodziło, wychodził, jeszcze wracał, coś w ogrodzie pokazywał, że tu byłoby ładnie, a tam się powinno, no, wiecie, takie ple ple. I wreszcie poszedł.

– A ty, co wtedy zrobiłaś? – spytała szybko Małgosia. – Sprzątnęłaś ze stołu?

– Nie, już wcześniej sprzątnęłam.

– To, co zrobiłaś?

– Patrzyłam, czy zatrzasnął furtkę, niepotrzebnie, bo tu ludzie coś robili. A potem zamknęłam drzwi. Zdenerwowałam się, zrobiłam sobie jeszcze jedną kawę i rozłożyłam na stole korektę, żeby się uspokoić, tam, na tym stole jadalnym. Nic nie zdążyłam zrobić, bo zaraz przyszedł pan Ryszard.

– Zatem nie wiesz, czy zapalniczka jeszcze stała?

Julita popatrzyła na nas wzrokiem zranionej sarny.

– Nie wiem. Nie spojrzałam. Zapaliłam papierosa czymś, co leżało pod ręką. I prawie od razu wyszłam…

– Panie Ryszardzie…?

– Kręcili się ludzie, ale ja ich przecież wszystkich znam! Nawet do kuchni nie wchodzili, dookoła domu mieli robotę, nie w środku. Z kierowcą płytki przenosili, te do chodniczka, tu się tylko kręcili, w bramie i na dziedzińcu…

Omówiwszy z detalami wszystkie inne osoby, pracowników pana Ryszarda, stolarza, Tadzia i Witka, nie mając pojęcia, że jedną osobę udało się wszystkim całkowicie pominąć, na przestępcę wytypowaliśmy ogrodnika. Zły, że już więcej ze mnie nie wydoi, zrekompensował sobie rozczarowanie.

Uparłam się odzyskać przedmiot.

– Masz dwie możliwości – powiadomił mnie bezlitośnie Witek. -Jechać do niego i dać mu po mordzie albo zawiadomić policję.

– Akurat, policję! – prychnęła wzgardliwie Małgosia. – Palcem o palec nie stukną ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu. Ile ona była warta, ta zapalniczka?

– A bo ja wiem? Sto złotych? Dwieście? Może więcej, bo to Ronson.

– Nawet gdyby była warta dwieście tysięcy, też i nic ci z tego nie przyjdzie. On się w ogóle wyprze, a nakazu rewizji żaden prokurator im nie da.

– Przeszukania – poprawiłam, kiwając zarazem; głową, bo byłam takiego samego zdania. – To się nazywa przeszukanie. Po mordzie…? Też się wyprze. Chyba żeby mu zagrozić uszkodzeniem urody.

– O, to jest myśl! – pochwaliła Małgosia.

Julita westchnęła ciężko i zajrzała do pustego kieliszka, czym prędzej poleciłam, zatem Witkowi otworzyć następny napój, polecenie spełnił pan Ryszard, bo był bliżej stołu. Brzęknął gong u furtki, pojawił się Tadzio, który zaniepokojony pytaniami o zapalniczkę, zahaczył o mnie w drodze z pracy do domu. Na wstępie spróbował camembert i trochę płynnej już masy serowej zrzucił sobie na spodnie, co go nieco zdenerwowało.