Выбрать главу

– W kościele. Ty wierząca jesteś i do kościoła chodzisz. I nikt cię nie musiał widzieć, nie po to się chodzi do kościoła w dni powszednie, żeby ludzi oglądać, każdy idzie dla siebie. I nikt w kościele komórki nie włącza. Nie wiem, w jakim kościele bywasz, ale to już możesz sama wymyślić.

– Przy cmentarzu – podsunęłam szybko. – Cmentarz też niezły.

– A to nie będzie świętokradztwo? – zaniepokoiła się Julita.

– No nie, to przechodzi ludzkie pojęcie – stwierdził Witek, energicznie podniósł się z fotela i ruszył do podręcznej lodówki. – Mam gdzieś resztę dnia pracy, Grzesiek po nas przyjedzie, samochód niech tu u ciebie postoi, zabiorę go wieczorem albo jutro rano – wyciągnął butelkę whisky i sięgnął po szklaneczkę. – Nie jestem historykiem i nie moja dziedzina, ale coś tam pamiętam, że kościół to zawsze był azyl. Nie?

Znaczy, kościół ratował niewinnych ludzi w podbramkowych sytuacjach i po to między innymi był. To gdzie tu świętokradztwo?

– Zabiłaś pana Mirka? – spytałam równocześnie zimnym głosem.

– No wiesz…!

– To niby, kto ma cię ratować, jak nie Pan Bóg?

Julita zawahała się wyraźniej, parking przed moim domem uznała za wystarczający na dwa samochody i żałośnie poprosiła o wino, Grzesiek mógł odwieś także i był to kumpel Witka. Witek otworzył drugą butelkę – Po intensywnej naradzie wybraliśmy Bródno, kościół i cmentarz, mogłam ją przecież poprosić, żeby zapaliła świeczkę na grobie moich przodków, grób ulokowany był tak, że z każdej strony było do niego daleko i stara gropa mogła mieć kłopoty z dojściem, a świeczkę należało zapalić. Zaraz, dlaczego…?

Jeśli już tworzyłam legendę, musiała być przyzwoita i wiarygodna.

– Zaraz, co w ogóle teraz jest…? Wrzesień! Koniec września. No to wypada rocznica przyjścia mojego dziadka z powstania, za cholerę nie pamiętam, kiedy dotarł do rodziny naprawdę, ale dlaczego nie dziś powiedzmy, że wyruszył zaraz potem, jak się szpital na niego zawalił, wydostał się z Warszawy, długo to trwało, szedł powoli, chory był, dwudziestego szóstego września doszedł. No i poprosiłam cię, żebyś znicz zapaliła, jestem pewna, że dziadek mi przebaczy, może tak być?

– Niezłe – pochwaliła Małgosia. – I nikt na nią nie zwrócił uwagi, bo niby, dlaczego miał zwracać?

– Powinnam może przynajmniej wiedzieć, gdzie jest ten twój grób? – zauważyła Julita niespokojnie.

– W samym środku cmentarza, gdzieś mam adres. Dwa kilometry od wszystkich bram, jak w banku. Sprawdziłam.

– I na cmentarzu też nikt specjalnie nie włącza komórki – przypomniał Witek optymistycznie.

Przez chwilę uzgadnialiśmy szczegóły, a mój kryminalistyczny umysł odwalał swoją robotę. Radośnie podsunął nowy pomysł.

– Zaraz, czekajcie. A dlaczego nie u Lewkowskich?

Ania Lewkowska była drugą połową mojego wydawnictwa, jej mąż zaś pełnił obowiązki mojego plenipotenta i menedżera. Czy nie powinno się ich włączyć do zapewnienia Julicie alibi? Niemożliwe, żeby zaprotestowali!

Wyglądało na to, że zaczynamy się stawać instytucją zbrodniczą…

– Czy my w ogóle nie przesadzamy? – spytał Witek ostrożnie, z lubością ustawiając na stole butelkę whisky i lód w małej kompotierce. – Przecież, na dobrą sprawę, nie mamy z tym całym cholernym ogrodnikiem nic wspólnego. Dlaczego właściwie nie powiemy im prawdy?

– Bo nikt w nią nie uwierzy – poinformowała go sucho Małgosia. – Był tam Gwiazdowski? Był. Była Julita? Była. Spieprzył ciotce ogród? Spieprzył. Mówiłeś ty sam, że należy mu mordę zbić i łeb ukręcić? Mówiłeś. To, kto go wykosił? Ktoś z nas, nie?

– O rany boskie…

Pan Tadeusz Lewkowski nie miał lepszego pomysłu niż akurat w tym momencie na własną zgubę do mnie zadzwonić.

– Panie Tadeuszu, gdzie była dziś od rana pani Ania? – spytałam ostro, nie słuchając kompletnie tego, co usiłował do mnie powiedzieć. – W domu może?

– W zasadzie w domu, ale ja muszę pani przedstawić…

– Przedstawienia mnie na razie nie interesują. A gdzie jest teraz?

– No, w domu jest. Czy pani sobie życzy…

– Nie wiem. Chyba życzę. Hej, co o tym myślicie? To nie do pana…

– No może…? – ożywiła się Julita. – Chyba Lewkowskim można powiedzieć prawdę? Może Ania mogłaby tu przyjechać?

– Czy pani Ania mogłaby tu natychmiast przyjechać? – spytałam w sposób, wykluczający wszelkie inne tematy i nawet zdążyła we mnie błysnąć wdzięczność dla moich przodkiń za okropny charakter. – Ale już, nóż na gardle, obiad, dziecko i resztę świata może pan wykończyć sam. O ile wiem, ma pan dwie ręce. I głowę.

– Tak, oczywiście. Aniu…? Ale ja muszę pani przedstawić…

– Najpierw pani Ania. Potem może pan przedstawiać, co pan chce.

– Aniu…! – krzyknął strasznie pan Tadeusz.

Z pogmatwanych dźwięków wywnioskowałam, że Lewkowscy się przestraszyli, być może spłoszeni moim nagłym pomieszaniem zmysłów, i Ania już do mnie jedzie. Wyliczyłam ją na sześć minut i uspokajająco pomachałam ręką do towarzystwa przy salonowym stole.

– No dobrze. Skoro pani Ania już jedzie, może pan przedstawiać.

– Wiem, że się pani nie zgodzi – zaczął pan Tadeusz ze skruchą – ale telewizja zgłosiła się z takim zaproszeniem i muszę je pani przekazać…

Pokiwałam na Witka, żeby mi dolał wina i z zimną krwią wysłuchałam propozycji wystąpienia w czymś rozrywkowym, czego w życiu nie oglądałam i co zapewne przeznaczone było dla odbiorców o poziomie poniżej czwartej klasy szkoły podstawowej, podupadłych umysłowo. Gdyby telewizja za tego rodzaju występ płaciła mi, na przykład, sto tysięcy euro, może bym się zastanowiła, chociaż i tak według norm europejskich byłaby to hańba niezmywalna, ale w obliczu tysiąca złotych…? Dlaczego, na litość boską, ja, nie aktorka, nie estradowiec, nie żaden cud urody, miałabym się prezentować w czymś, od czego skóra mi cierpnie wszędzie?

– Panie Tadeuszu, ile razy pan to oglądał? – spytałam delikatnie i łagodnie.

– Ani razu – wyznał uczciwie pan Tadeusz. – Ja nie oglądam tych rzeczy…

– To niech pan mi zada to pytanie drugi raz, jak pan obejrzy. Wie pan, cud zawsze może się zdarzyć. Poza wszystkim, przypominam panu, że ja piszę własne, a nie odtwarzam cudze. I nie śpiewam. W ostateczności mogłabym tańczyć, ale krótko, bo przy dłużej padnę trupem, więc jeśli pan lubi pogrzeby…

Pan Tadeusz moją wypowiedź zrozumiał właściwie, usprawiedliwił się obowiązkiem, bo mogłabym wszak nagle popaść w jakiś amok i zechcieć wystąpić, nie wiem dokładnie w czym, ale z pewnością w kretyństwie, i przyjął odpowiedź jako odmowną.

Ania Lewkowska przyjechała i w pierwszej chwili nie poznała Julity, mimo że spodziewała się jej, widząc przed bramą samochód. W drugiej się zachwyciła. W trzeciej została poinformowana o kłopotliwej sytuacji i dwóch wariantach wybrnięcia przynajmniej z tej wyłączonej komórki.

Słuchała uważnie i zastanawiała się krótko.

– A gdzie przez cały ten czas znajdował się twój samochód? – spytała przytomnie. – Mógł go ktoś zauważyć?

No tak, to nam do głowy nie przyszło. Następna spostrzegawcza osoba i grzęźniemy w bagnie coraz głębiej. Tylko patrzeć, jak gliny wymyślą, że było to morderstwo zbiorowe.

– Stał na ulicy – wyznała przygnębiona Julita.

– Bez przesady – zaprotestował Witek. – Takich toyot całe miasto jest pełne, nikt nie patrzy na numery bez powodu, nie wozisz na tylnej szybie tygrysa rozdziawioną paszczęką! Stuknęłaś kogoś? Zastawiłaś wyjazd z parkingu?

– Nie, skąd, normalnie stałam.

– To nikt nie zwrócił uwagi. Ciasno było? Gdzie dokładnie stałaś?