Związku mięsa w garnku z zamordowanym ogrodnikiem Wólnicki postanowił teraz nie rozpatrywać. Czarnowłosa, niestety, nie dała się na poczekaniu wepchnąć do grona podejrzanych, ale szczęśliwie pojawiła się przed chwilą ta ostatnia, najmłodsza, pasująca najidealniej, i coś mu w duszy mówiło, że jest to ostra dziewczyna, z tych takich reagujących energicznie. Coś w niej było, zaraz, może te spodnie i buty…?
– Pani jeździ konno? – zwrócił się do niej znienacka w chwili, kiedy ze szklanką kawy siadała przy jadalnym stole.
– Jeżdżę – odparła z najdoskonalszą obojętnością.
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak.
Tego się Wólnicki nie spodziewał. Coś mu gdzieś nie pasowało.
– Jako dżokej?
– Nie.
– Nie? To, jako co?
– Jako jeździec.
– Jeździec…? Na wyścigach?
– Nie.
– To gdzie?
– Na pokazach.
– Na jakich pokazach?
– Ogólnie, możliwości konia wierzchowego.
Na moment Wólnicki zamilkł. Wyraźnie poczuł, że w obliczu aż tak imponującej gadatliwości podejrzanej końskim sprawom nie da rady, poza tym, co tu ma do rzeczy jakikolwiek koń, wierzchowy czy pociągowy, kopytami denat nie został zdeptany i nikt go koniem nie szczuł. Koniem się w ogóle nie szczuje, nie mylić z psem.
Czym prędzej wrócił na znajomy grunt.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?
Dziewczyna upiła trochę kawy i odetchnęła, jakby z ulgą.
– Zależy, kiedy.
– Pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą.
– O osiemnastej trzydzieści byłam w Siedliskach. Do dziewiętnastej mniej więcej. O siódmej ruszyłam do Warszawy i za kwadrans ósma byłam w Wilanowie. Krótko po ósmej pojechałam do domu i już nie wychodziłam.
Wólnicki poczuł odrobinę wiatru w żaglach.
– Gdzie dokładnie była pani w Wilanowie i co pani tam robiła?
– Przy ulicy Radosnej, numeru nie pamiętam. Rozmawiałam z weterynarzem.
– Ktoś panią widział?
Dziewczyna znów upiła trochę kawy i przyjrzała się komisarzowi z lekkim niesmakiem.
– Sądzę, że weterynarz. Nie zauważyłam, żeby zamykał oczy.
– Ktoś jeszcze?
Teraz się nawet odrobinę zastanowiła.
– Przypuszczam, że wszystkie inne obecne tam osoby. Żona weterynarza. Właściciele psa, to bokser, miał mały zabieg, pomagałam przy tym. Jakieś dzieci na końcu, jak wychodziłam, przyszły z kotem. Nie wiem, kto jeszcze.
– I cały czas była pani tam, u tego weterynarza?
– W lecznicy. Tak.
Wiatr w żaglach Wólnickiego jeszcze nie zdechł kompletnie. Ostatnie, rutynowe pytanie zadał tylko z obowiązku.
– A kto panią widział w domu?
– Mój brat.
– Nikt więcej?
– Nie wiem. Ktoś mógł widzieć. Nie ukrywałam się. Otóż to. Czas. Wszystko należało sprawdzić, szczególnie czas, według orzeczenia lekarskiego ogrodnik rozstał się z życiem pomiędzy osiemnastą czterdzieści pięć a dziewiętnastą piętnaście. Jeśli pokręciła godziny, zełgała coś, krótkie wahnięcie, mogła zdążyć, kropnęła faceta przed wizytą u weterynarza…
– Po co pani była u weterynarza? – spytał łagodnie, symulując brak głębszego zainteresowania.
Podejrzana popijała kawę, niewzruszona jak skała.
– Chciałam się poradzić.
– W jakiej sprawie?
– Zdrowotnej.
– Pani się leczy u weterynarza?
– Ja nie. Koń.
Wólnicki, ogólnie sympatyk zwierząt, poczuł nagle, że za wszelką cenę musi się odczepić od koni, które bez wątpienia stanowią tu zasłonę dymną. Mydli mu się oczy końmi, ma go to ogłuszyć i otumanić, a chała, nie da się, przemoże cholerne konie!
– Może pani trochę ściślej i szczegółowo?
Podejrzana westchnęła ciężko.
– Wracałam od zastałego konia i chciałam się upewnić, czy zaproponowałam właściwą kurację. Pilnowałam przeprowadzenia go, byłam zaniepokojona, wolałam się naradzić, okazało się, że wszystko w porządku. Chce pan szczegóły fizjologii konia? Mogę panu dać podręcznik.
Nie, Wólnicki nie chciał. Przyjrzał się wszystkim obecnym, gapiącym się na niego wzajemnie, i uświadomił sobie, że bezwiednie zajął pozycję strategiczną. Stał prawie w połowie pomieszczenia, pomiędzy częścią jadalną a częścią salonową, i miał doskonały widok na całe grono. Przy jadalnym stole ta koniara i Głowacki, który również pił kawę i coś jeszcze, co wyglądało na whisky z lodem, przy salonowym stoliku cztery facetki, nazwiska trzech znał i pamiętał, czwarta, ta czarnowłosa…
Teraz dopiero zauważył, że jej dowód osobisty ciągle trzyma w ręku i poklepuje się nim po paznokciu dużego palca. Niepotrzebnie. Ujawnia tym chyba własne doznania wewnętrzne, których wolał sobie chwilowo nie precyzować, no nic, zaraz jej to zwróci, jak ona się nazywa, Lewkowska. Anna Lewkowska.
Wszystkie cztery patrzyły na niego z nieskrywanym zaciekawieniem i właściwie bez niepokoju. Lewkowska z rezygnacją i trochę smętnie. Przypomniało mu się, że chyba mówiła coś o mięsie w garnku, co zapewne wskazywało na brak czasu, chciał o tym napomknąć, ale nie zdążył, bo znienacka wtrącił się sierżant.
– Trzy kwadranse jechała pani z Siedlisk do Wilanowa? – spytał niedowierzająco, oderwawszy wreszcie wzrok od drzwi tarasowych, być może dlatego, że koty gdzieś się rozlazły i znikły z horyzontu. – To, czym? Walcem drogowym? Bo już konno byłoby szybciej.
Wólnicki w głębi duszy pochwalił go bez namysłu – Słusznie się wtrącił, wbrew regulaminowi, ale skutecznie. Sam nie miał zielonego pojęcia, gdzie znajdą się te Siedliska, zamierzał sprawdzić to później, sierżant najwidoczniej miał lepsze rozeznanie.
, Samochodem – powiedziała obojętnie koniara.
, Długo trochę. Dlaczego tak…?
– Korek na wjeździe do Piaseczna.
Sierżant nie skomentował, wycofał się na właściwą dla siebie, podrzędną pozycję. Wólnicki poczuł, że teraz jego kolej, korespondował mu ten wtręt z wątpliwościami w kwestii czasu, chętnie rozwinąłby temat, ale o telefonicznych informacjach służbowych nie zapomniał. Ważne były, gryzły go i poganiały, znów szarpnęła nim straszliwa potrzeba podzielenia się na kilka nadludzko aktywnych części.
– Czy znała pani Mirosława Krzewca? – wyrwało mu się z ust w pośpiechu.
– Nie.
Nie oczekiwał innej odpowiedzi, nie zaskoczyła go negatywna, zdziwiły go za to lekko dane personalne. Marta Głowacka, córka tych dwojga, którzy tu siedzą i nijak nie reagują. Osobliwe. Na ogół każda matka i prawie każdy ojciec awanturują się i żądają zostawienia ich dziecka w spokoju, a ci nic. Jak obcy. Wojna w rodzinie czy co?
Szczerze pożałował, że nie ma teraz czasu na takie wnikliwe dociekania, bez słowa zwrócił Lewkowskiej dowód osobisty i oddał się próbom rozdwajania.
– Jakim cudem, na litość boską, nie zwrócił uwagi na twoje zdjęcie w tych wszystkich śmieciach? – powiedziałam do Julity, niepomiernie zdumiona, pozbywszy się już zgrozy. – W pierwszej chwili prawie zdrętwiałam. Przecież nigdzie nie jesteś podobna d0 siebie w tej chwili!
– Bo chłop – zaopiniowała krótko Małgosia i podniosła się z kanapy.
– Bo przecież prawie nie spojrzał, Anią się zajął. I miałam wtedy krótsze włosy – odparła równocześnie Julita – i zobacz, światło tak padało, że kolor źle wyszedł. Można uważać, że czarne, a wyszły na jasne, albo, że jasne, a wyszły na ciemne.
– Pokaż – zainteresowała się Ania.
Małgosia zaczęła wyłazić zza stołu, zbierając naczynia. Zaprotestowałam.
– Zostaw przynajmniej kieliszki!
– Czy ktoś może mi teraz powiedzieć, o co tu właściwie chodzi? – spytała Marta i przeszła z jadalni do salonu. – Ogólnie się orientuję, ale nie rozumiem szczegółów. Wiem tylko, że Julita jeździła dziś w Bobrowcu na Sandorze i parkowała za akacjami, ale nie mam pojęcia, dlaczego. I nikt mnie o to nie pytał. Co mam teraz zrobić?