Выбрать главу

– Nic na razie. Na moje oko jeszcze się do ciebie przyczepią – przepowiedziałam złowieszczo. – Coś mi się widzi, że im nabruździł rysopis.

– Czy ja mogę zostać i posłuchać? – spytała Ania, zwracając Julicie dokumenty. – Moje mięso już i tak albo szlag trafił, albo je uratowali i zjedli, więc nie mam się, do czego śpieszyć. Bardzo mnie ciekawi ta cała afera i cieszę się, że z ofiarą nie miałam do czynienia. Mam iść czy nie muszę?

Nie musiała, oczywiście, im więcej głów, tym lepiej. Witek bystrym wzrokiem obrzucił stół i otworzył kolejną butelkę wina, przypomniałam sobie, że gdzieś mam słone krakersiki, a w zamrażalniku bób, zakąski wręcz doskonałe, od razu udałam się po garnek. Julita usiłowała wyjaśnić Marcie sprawę wyłączonej komórki i swojej metamorfozy zewnętrznej.

– No właśnie, wydawało mi się, że inaczej wyglądasz, ale z grzeczności nie chciałam nic mówić – wyznała Marta. – Owszem, napiję się wina, skoro wszyscy jadą Grześkiem, to i ja mogę, a z końmi już dziś nie będę miała do czynienia. Zamierzałam się uczyć.

– Na naukę człowiek ma całe życie – stwierdził beztrosko Witek i wyjął z szafki kieliszek dla córki.

– A tak naprawdę, dlaczego tyle czasu jechałaś z Siedlisk? – spytała podejrzliwie Małgosia, rezygnując chwilowo ze sprzątania ze stołu. – Rzeczywiście w Piasecznie był taki korek?

– Wcale nie, ale chyba powinnam wam o tym powiedzieć, zanim powiem policji, bo mi się kojarzy z ogrodnikiem…

– Nic nie mów! – wrzasnęłam z progu kuchni. – Ja też chcę słyszeć! Zaraz wrzucę bób i wracam, woda już jest gorąca!

– Posoliłaś…?

– No pewnie. I przykręcę. Witek jest na wylocie, przyniesie nam na łyżce do spróbowania.

– Jeśli trafię do łyżki – mruknął Witek i dolał sobie whisky.

Czynności kuchenne trwały minutę, wróciłam na kanapę, na wszelki wypadek postawiwszy obok garnka malutką kompotierkę. Nigdy w życiu wprawdzie nie widziałam Witka pijanego, ale zawsze może nastąpić ten pierwszy raz, a bobu zostały mi jeszcze zaledwie dwa opakowania, więc wolałam nie ryzykować rozproszenia go po całej kuchni. Przecisnęłam się na kanapę.

– No, to teraz mów. Co było?

– Cała awantura. Tam są plantacje, szkółki, krzewy, drzewa, szklarnie i tak dalej. Zatarasowali drogę kłócili się, zrozumiałam, że w grę wchodził jakiś szkodnik drzew liściastych, kompromitacja okropna, bo zamiast spalić zarażone rośliny, rozprowadzili je po ludziach. Nie wiem, kto, szukali winnego. Sprawcy. Ja ich znam, biorą nawóz spod koni…

– Spod koni to raczej do pieczarek?

– Nie tylko. Mieszają z krowiakiem. Do pieczarek z kurzym. Z końskiego i krowiego robią różne odmiany, kwaśne, zasadowe, różne odżywki i tak dalej, koński od nas biorą, gdzie są konie, tam i nawóz. Awanturowali się, rodzaj grzybicy się zalągł i ktoś to puścił do sprzedaży, jakiś facet się upierał, żeby dojść do źródła, pobili się chyba, bo przewrócili furgonetkę. Trochę potrwało, zanim utorowali drogę.

– Nie awanturowali się przypadkiem o bez? – spytałam w natchnieniu.

– Skąd ciocia wie? Głównie o bez, bo podatny na tę grzybicę. Nie wiem, czy to grzybica, może coś innego, tak mi się tylko skojarzyło.

Mnie też się skojarzyło, ale wtrącił się Witek.

– Policji przy tym nie było?

– Na końcu przyjechali, jak już ludzie usunęli ten bałagan. I ja wtedy przepchnęłam się i odjechałam.

– Mówisz, że ich znasz…?

– Dokładnie trzech. Osobiście i z nazwisk. To ogrodnicy. Mam o tym powiedzieć policji?

Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie. Afera nam się rozrastała.

– Bezwzględnie tak – zadecydowała stanowczo Małgosia. – Nie jestem nadopiekuńcza matką, ale nie zgadzam się, żeby ona miała tu coś kręcić. Nijak jej to nie dotyczy, a wplącze się, nie daj Boże, w jakieś świństwo.

Poparłam ją natychmiast.

– Jestem tego samego zdania, bo już wiem, że nieboszczyk siedział w roślinnych zarazach, a będą ją maglować jeszcze ładne parę razy. Z wyglądu zewnętrznego temu gliniarzowi pasuje, to w oczy bije, bo sami się zastanówcie, co ta siostra megiera mogła powiedzieć? Tak Julita wyglądała wczoraj? Z twarzy nie są podobne wcale, ale kolorystycznie jakby się umówiły…

– Wiek… – bąknęła Julita.

– E tam, wiek. Masz gdzieś zmarszczki, siwiznę i przygarbione plecy? Gdyby Marta miała dwanaście lat, nie wchodziłaby w rachubę, ale jest pełnoletnia, ciężko teraz rozróżnić, czy dziewczyna ma osiemnaście lat, czy trzydzieści osiem. To już prędzej paznokcie, nie ma czerwonych. Ale zgubiła się gliniarzom dokładnie w godzinie zbrodni, uczepią się jak rzep psiego ogona, gwarantowane. Ktoś z tych trzech znajomych z tobą rozmawiał? – zwróciłam się gwałtownie do Marty.

Marta, wciąż kamiennie spokojna, podetknęła właśnie Witkowi kieliszek do nalania.

– Wszyscy. I paru innych, znamy się trochę z widzenia.

– Nie wyprą się ciebie?

– Dlaczego mają się wyprzeć? Nie mamy zadrażnień.

– No to z głowy. Jeśli cię spytają, powiedz im wszystko. Do tej pory nie zełgałaś, mianem korka można określić każdy zator na drodze. W żaden żywy sposób nie zdążyłabyś wykosić pana Mirka, pomijając już to, że nie widzę powodu. Prędzej już ten, co mnie Pytał o bez z czerwoną obwódką…

Bez z czerwoną obwódką zainteresował nagle wszystkich. Może tak zaznaczono zarażone drzewka?

Zdenerwowany człowiek szukał aktualnego posiadacza, żeby coś zrobić, ostrzec go, względnie zabrać dowód niedopatrzenia? Drzewka, krzewy, plantacje, roślinna zaraza, zamordowany ogrodnik, wszystko razem jedna dziedzina, elementy ściśle ze sobą powiązane!

Czym prędzej przekazałam im informacje uzyskane od rozgoryczonej ogrodniczki, pan Mirek w przekrętach tkwił na mur, ale jakoś dotychczas nie słyszało się o tak bardzo przyrodniczych motywach zbrodni. Chyba, że w grę weszła wielka forsa. Czy można zbić majątek na roślinności ozdobnej?

– Wnioskując z tego, ile z ciebie zdzierał, chyba można – mruknęła zgryźliwie Małgosia.

– Próbował zedrzeć – skorygowałam surowo.

– Z niezłym skutkiem – zauważył Witek i porzuciwszy stół jadalny, ze szklanką w ręku przeszedł do części salonowej. – Ale ja bym tu chciał ustalić, o co właściwie chodzi, bo wy wszystkie macie chyba źle w głowie. Czego konkretnie szukamy? Mordercy ogrodnika czy twojej zapalniczki?

Na krótką chwilę zamurował nas dokładnie. Rzeczywiście, miałam przecież odnaleźć zapalniczkę, a nie wdawać się w śledztwo! Ktokolwiek kropnął pana Mirka, nie był to nikt z nas, sprawca, zatem nikogo nie obchodził, niech go sobie policja szuka samodzielnie. Zważywszy tak ogrodniczą, jak i podrywczą działalność ofiary, istniały tu zapewne ogromne okoliczności łagodzące i na dobrą sprawę zabójca, płci obojętnej, wydawał się usprawiedliwiony. Złapią go czy nie, cudzy problem, nie nasz.

– Ja się czuję winna – ogłosiła nagle Julita i podniosła się z kanapy jakoś tak, jakby miała wygłosić, co najmniej orędzie. Nawet postała chwilę wyprostowana, w bezruchu, i przez moment wszyscy z wielkim zainteresowaniem czekali, co powie. Okazało się jednak, że nie miała w planach uroczystego przemówienia, zgarnęła tylko wszystkie popielniczki i poszła je opróżnić.

– Nie, to ja jestem winna – stwierdziła energicznie Małgosia. – Zobowiązałam się pilnować wszystkiego i gówno dopilnowałam. Niech ona tam nie zmywa, ja to zrobię. Nikt inny nie wchodzi w grę, on podwędził zapalniczkę, co oni widzieli u niego w domu? Kawałek jednego pokoju, a może ją trzymał przy łóżku? Albo schował gdzieś w szafie?