Выбрать главу

– O kant tyłka potłuc te wasze praworządne metody – oznajmił z goryczą. – Po jakiej tam mordzie, drutem kolczastym związać i nad mrowiskiem zawiesić, to by może coś dało. Bo tak zwyczajnie, to jeszcze nie było wypadku, żeby okradziony zwrot swojego mienia od złodzieja dostał. Co wy wszyscy, dzieci?

– To, co proponujesz? – zaciekawił się żywo Witek.

– Przecież mówię! Macie tu gdzieś drut kolczasty?

– Znalazłoby się trochę – zapewnił ochoczo pan Ryszard. – I nawet mrówek dosyć dużo.

– Przede wszystkim należy sprawdzić, czy to na pewno on – wtrąciła się Julita z lekkim protestem w głosie. – Bo jeśli nie on, z mrówek nic nam nie przyjdzie. Powinno się jakoś… podstępnie…

Wyrobiłam sobie własne zdanie, które chyba kołatało mi się pod ciemieniem od samego początku.

– Podstępnie, tak! Żeby się nie połapał, bo ukryje albo do Wisły wrzuci. Sprzedać chyba nie sprzedał, dwieście złotych to dosyć nędzna rekompensata w obliczu dwudziestu tysięcy, których już ode mnie nie dostał i na pewno nie dostanie. Sprawdzić, wedrzeć się jakoś do niego i zabrać ją. Odkraść albo nawet wziąć jawnie, chwycić do ręki i chodu. I niech on sobie zawiadamia gliny, a nie ja!

Wszyscy radośnie pochwalili pomysł, bo też istotnie żadna zgodna z prawem metoda nie dawała szans na odzyskanie utraconego dobra. Włamywaczy i złodziei niekiedy nawet łapano, skazywano, wsadzano za kratki, a pokrzywdzony, co stracił, to stracił, i nikt mu tego nie próbował oddawać. Przeciwnie, musiał jeszcze żywić bandziora. Płacić za jego utrzymanie. Może, chociaż takiej okradzionej ofierze powinno się w jakimś stopniu zmniejszyć podatki…?

Pełna zgodność zapanowała wśród uczestników obrad i jedyny szkopuł stanowił brak odpowiednich doświadczeń. Jakim do licha sposobem mieliśmy sprawdzić jego stan posiadania? Ma tę cholerną zapalniczkę w domu czy nie? Trzyma na wierzchu czy gdzieś ukrył? Bo może, zabrawszy ją przez zemstę i złośliwość, najzwyczajniej w świecie wyrzucił do pierwszego śmietnika…?

– Śmieci! – poderwała się Małgosia. – W środę, u ciebie rano wywożą, w południe jeszcze była! Nie wywieźli…!

Czarowna wizja worków śmieciowych, na których dnie mogła spoczywać zapalniczka, poderwała wszystkich. Nie wiem, co sobie mogli pomyśleć sąsiedzi na widok sześciu osób, z obłędem w oczach grzebiących w śmietniku i z tysiącznymi ostrożnościami przesypujących zawartość jednych worków w drugie. Tak nam jakoś wypadło, że poprzednie worki były niebieskie, a teraz chwyciliśmy czarne, więc może poszło to na karb upodobań kolorystycznych zamieszkałej tu osoby. Każdy ma prawo do własnego szmergla.

W śmieciach zapalniczki nie było.

– No to nie ma siły, ten hreczkosiej podwędził – zawyrokował Witek i zamknął klapę śmieciowego kubła. – On mi się od początku nie podobał.

– Prawdę mówiąc, mnie też nie – poparł go pan Ryszard. – Nic nie chciałem mówić, bo może ja się nie znam, ale jakoś mi się tak wydawało, że dostaje pani całkiem nie to, co pani chciała…

– A było mówić! – warknęłam z furią i ruszyłam z powrotem do domu, starannie omijając wzrokiem nieodpowiednią roślinność, co mi przyszło o tyle łatwo, że już nastał wieczór i zrobiło się ciemno.

– Jeśli idzie o włamanie – rzekł Tadzio, wchodząc do przedpokoju – popytam kumpli, ostatecznie to wszystko mechanicy, zamki, klucze, takie rzeczy mamy w małym palcu, załatwi się. Tylko nie wiem, jak tam się rozejrzeć u niego.

Julita stanowczym krokiem weszła do salonu, napiła się wina, przez pomyłkę z kieliszka Małgosi, i mężnie oznajmiła, że czuje się winna. Przy niej Mirek-ogrodnik rąbnął moją własność, na niej spoczywa obowiązek dokonania wysiłków i odzyskania pamiątki. I zrobi to!

– To znaczy, pójdziesz do niego, dasz mu po mordzie i obwiążesz go drutem kolczastym? – uściśliła Małgosia. – To było moje wino, ale nie szkodzi, mogę wypić twoje. I weźmiesz od mojej ciotki mrówki?

Nałapać ci do słoiczka?

Wytrącona z równowagi Julita obejrzała wszystkie kieliszki, rozpoczęła przeprosiny, ucięła je na samym wstępie, machnęła ręką, wypiła jeszcze trochę wina i ujawniła dalszy ciąg zamiarów Owszem, pójdzie, bez mrówek i drutu, ale za to z czymkolwiek, zełże, że to coś jest jego, ostatnim razem zostawił, więc mu odnosi. Może udawać, że zakochała się w nim i odnoszenie stanowi pretekst, co przynajmniej będzie jakimś cieniem prawdy. Rzeczywiście stanowi pretekst, a jej dostarczy pociechy i oparcia, bo cholernie nie lubi łgać i łgarstwa zawsze jej źle wychodzą. Ale teraz się spręży w sobie…

– Szczególnie, że zakochanie powinno ci wyjść nieźle – zauważyła Małgosia niemiłosiernie. – I nikomu nie zaszkodzi, jak on uwierzy. Na szczęście nie masz ogrodu, który mógłby ci urządzać podeschniętymi choinkami.

– Ale on może mieć żonę – zauważył ostrzegawczo Witek. – Ktoś coś o tym wie?

Niestety, stan cywilny ogrodnika hochsztaplera ni-komu z nas nie był znany. Byłam pewna, że ma żonę, tacy jak on miewają żony i lekceważą je skandalicznie, rozwodzą się i żenią ponownie pod naciskiem zauroczonych bab, z których każda tego adonisa botanicznego chce mieć dla siebie. Żona nie miała znaczenia, mógł się akurat rozwodzić.

– Co do żony, nic nie wiem, ale to drobiazg, najwyżej baba uwierzy Julicie i później zrobi mu piekło. Za to mam adres, zostawił mi wizytówkę z telefonami, służbowy i prywatny, poczekajcie, zaraz znajdę…

Ku własnemu zdumieniu znalazłam wizytówkę w notesie pod właściwą literą, O jak ogrodnik. Był na niej nawet adres. Przez ten czas pozostałe osoby uzgodniły między sobą, jaki przedmiot Julita powinna uznać za jego własność i koniecznie mu zwrócić.

– Macie źle w głowie? – spytałam z oburzeniem, – wróciwszy z pracowni. – Mało, że mnie wydoił, mami mu jeszcze poświęcać takie doskonałe okulary od słońca? Dla siebie kupiłam!

– Nie martw się, powie, że nie jego i nie weźmie – uspokoiła mnie Małgosia.

– Akurat, nie weźmie! Wszystko weźmie!

– To niech ona nie daje mu do ręki, tylko pokaże z daleka – poradził Witek. – Niech udaje, że ich szuka w torbie i przez ten czas niech się rozgląda…

Julita wyglądała na osobę, która przeceniła własne siły. Byłabym ją wspomogła prezentacją ogrodniczych sukcesów pięknego oszusta, ale w ciemnościach niewiele już było widać, pokazałam jej, zatem tylko rachunki, które wzburzyły ją do głębi. Zmobilizowała się na nowo.

– Idę! Od razu jutro! A może jeszcze dzisiaj…?

– Dzisiaj byłoby nawet dość uzasadnione – zauważył Tadzio. – Julita czekała, bo myślała, że te okulary są pani, a pani właśnie przyjechała i powiedziała, że nie. No to zgadła, że jego i zaraz oddaje.

– Bardzo dobry pomysł – pochwaliła Małgosia.

– Pojadę z panią – zadecydował pan Ryszard, nie budząc niczyjego sprzeciwu. – Potem przywiozę tu panią, a tam zaczekam przed domem na włączonym silniku, bo nie wiadomo, co się stanie. Może będzie pani musiała uciekać razem z tą zapalniczką?

Wszyscy później uznali, że miał jasnowidzenie. A jeszcze później zwątpili, czy przydatne…

Ogrodnik mieszkał elegancko, w szeregowcu, domki jednorodzinne przystawione do siebie, każdy z malutkim ogródkiem od frontu i od tyłu. Ciasno tam było jak piorun i pan Ryszard zaparkował przed wejściem z niejakim wysiłkiem.

Dziko zdenerwowana, ale zacięta Julita zadzwoniła do furteczki, pchnęła ją i weszła. Podobno, zdaniem pana Ryszarda, wyglądała w tym momencie jak anioł, któremu siłą przydzielono pod opiekę psychopatę-zboczeńca. Weszła dalej po schodkach, zadzwoniła do drzwi, nad którymi paliła się lampa, po chwili zadzwoniła ponownie, wreszcie otworzyła je i znikła we wnętrzu budynku.