Выбрать главу

– Pani zna Mirosława Krzewca? – spytał Wólnicki, odpracowawszy pośpiesznie formalności.

Eliza Wędzik zdenerwowała się od razu. Oburzyła się także. Rozgniewała. Nadęła się na sztywno.

– Pan występuje w charakterze posłańca? Może pan powiadomić przyjaciela, że ja do takich metod nie przywykłam! Zasłanianie się cudzą twarzą, też coś! Ciekawe, jaki argument może mi pan tu przedstawić, ja w każdym razie przez posły rozmawiać nie zamierzam!

Najwyraźniej w świecie komunikat, iż Wólnicki prezentuje sobą nie pana Krzewca personalnie, tylko instytucję państwową, umknął jej uwadze. Po pierwszych dwóch sekundach zdumienia komisarz też się rozzłościł.

– Osobiście z panem Krzewcem raczej pani porozmawiać nie zdoła – wdarł się zimno w wartki strumień widocznej obrazy. – Chyba, że na seansie spirytystycznym.

Eliza na moment zaniemiała.

– Co…?

– Nic. Pan Krzewiec nie żyje, został zamordowany, a ja, może pani nie dosłyszała, jestem z policji i nie godzę zwaśnionych kochanków, tylko prowadzę dochodzenie.

Następne dziesięć minut zostało poświęcone przywracaniu Elizy Wędzik do przytomności, którą wprawdzie utraciła zaledwie połowicznie, ale wystarczająco, żeby próby kontaktu służbowego zdechły w zaraniu. Wólnicki trochę popluł sobie w brodę, później jednakże przestał mieć do siebie pretensje, otrzeźwiona Eliza bowiem straciła wszelki umiar w zwierzeniach. Pozbywszy się niebotycznie zaintrygowanych pracowników, a także zatroskanych lekarzy, oddał się pogawędce najzupełniej prywatnej i wręcz wstrząsająco użytecznej służbowo.

– To ona…! – łkała Eliza. – To ona…! Jestem pewna…! Nie chciała go z tych szponów wypuścić! Udawała! Wolała zabić…! Pozbył się, nieprawda, a mówiłam, wisiała nad nim jak ta hiena, harpia, hydra, hetera pazerna…!

Na ułamek sekundy Wólnickiego w podziw wprawiła taka ilość inwektyw na samo h, ale szybko odzyskał równowagę.

– Kto? – spytał z naciskiem. – Ta ona, to, kto?

– Jak to, kto, Krystyna! Ta jego żona! Już dawno nie żona! Nie chciała, nie chciała, nie chciała się odczepić…!!!

W ciągu wysoce owocnych trzech kwadransów Wólnicki zdołał dowiedzieć się, że:

Narzeczony Elizy Wędzik nie ma tu nic do rzeczy, jest, bowiem niedojdą łagodnym i namolnym, który tylko jojczyć potrafi, czepiać się jak rzep i skałczeć, a czyny męskie i stanowcze są mu równie obce jak na przykład język chiński.

Rozwiedziona żona denata tajemniczymi sposobami zmuszała go do ustawicznych kontaktów i zamiast w upragnionym towarzystwie przeżywać romantyczne chwile, musiał lecieć i jej służyć jak jakiś pachołek.

Wydarła mu pieniądze, które wcale jej się nie należały.

Nasyłała na niego jakieś brutalne, chamskie istoty, zgłaszające wyimaginowane pretensje w celu zepsucia mu opinii w środowisku, żeby pozbawić go zleceń i środków do życia, żeby musiał u niej żebrać o kawałek chleba.

Zawarła pakt z jego obrzydliwą siostrą i z wszelkimi uczuciami musiał się przed tą wredną siostrą ukrywać.

Nie mogła znieść ścisłego związku Mireczka z nią, Elizą, i tego, że tylko ona jedna, Eliza, dla Mireczka była niebem, azylem, rajem i podstawą wszystkiego, na nią jedną, Elizę, mógł liczyć, do niej przylatywał ze wszystkim, a ona, nie bacząc na konsekwencje, narażała się dla niego do utraty tchu! I milczała jak grób!

Tu rozpłakaną Elizę nieco zatchnęło, ale Wólnicki koniec nitki zdążył już uchwycić. Co też takiego nagannego adoratorka dla Mireczka robiła…?

– A dlaczego pani tak dzisiaj do pana Krzewca dzwoniła? – spytał z delikatnym współczuciem.

– Zrobiłam mu analizy. Sam mówił, że to pilne!

– Jakie analizy?

– Pasożyta… To nie grzyb…

Zaszlochała nagle rozpaczliwiej, chociaż krótko i przez łzy popatrzyła wreszcie na Wólnickiego uważniej. Komisarz był chłopcem przystojnym, o męskiej, nieco surowej, ale bardzo szlachetnej twarzy, i właściwie każdej kobiecie popatrzenie na niego mogło sprawić przyjemność. Eliza Wędzik nie stanowiła wyjątku.

– Ale pan tego nikomu nie powie? – zaniepokoiła się błagalnie. – Ja może nie powinnam, bo to roślinne, nie ludzkie, ale zachowałam naprawdę wszystkie środki ostrożności! Oddzielnie robiłam! I już nigdy więcej… nigdy więcej… Mirek nie żyje… nigdy więcej…

Na nowo podjęła żałosne łkania, ale Wólnicki teraz już nie popuszczał, kryjąc starannie służbową zachłanność i eksponując podstępne współczucie…

– Często pani robiła te… roślinne analizy?

– Ach, nie! Skąd! To ostatnio tylko… ze trzy… najwyżej cztery razy! Nie powinnam, ja wiem… Jeśli pan powie, wyrzucą mnie z pracy! Ja nie chcę! Ja to umiem! I lubię! I już nigdy, nigdy więcej…!

Zważywszy zejście pana Mirka i przeżyty wstrząs, można było mniemać, iż Eliza Wędzik odżegna się od wszelkich nielegalnych propozycji na bardzo długo, a kto wie czy nie na zawsze. Komisarz nie mógł jej poprzysiąc wiecznego milczenia, ale przynajmniej obiecał, ile zdołał.

– Tylko w wypadku, gdyby to było absolutnie niezbędne, ale chyba nie będzie. I wyłącznie do celów służbowych. Policja nie rozpowszechnia plotek po instytucjach. Ale wyniki swoich badań musi nam pani dostarczyć, to już konieczne, nie da rady inaczej. Ma pani to przy sobie, wydrukowane, czy może tylko w komputerze?

– Co też pan, w komputerze wykasowałam! Mam druki… Wszystkie…

Wciąż niepewny, w jakim stopniu zdobycz okaże się użyteczna, przyjął z rąk zapłakanej Elizy grubą kopertę i przy okazji, bez nacisku, spytał o nazwisko niemrawego narzeczonego. Uzyskał je bez trudu razem z adresem, po czym, ani na chwilę nie spocząwszy na laurach, ruszył dalej z rozpędem.

W drodze do rozwiedzionej z denatem Krystyny Krzewiec uzyskał informację o kolejnym niedoszłym rozmówcy telefonicznym. Albert Kowalski złapany został w chwili, kiedy podjechał pod swój dom, najwidoczniej wracając z pracy. Pomiędzy otwartą bramą a wejściem do budynku spotkali się ów Kowalski, wywiadowca i dama, która najpierw tylko wyjrzała z drzwi, a potem wyszła na zewnątrz, jak się od razu okazało, pani Kowalska, małżonka podejrzanego… No nie, zaraz, niekoniecznie podejrzanego, może tylko świadka… A może w ogóle klienta, który o niczym nie wie.

Wszyscy odezwali się równocześnie.

– No i co? – wykrzyknęła niecierpliwie dama.

– Pan do mnie? Słucham pana? – rzekł pan Kowalski.

– Pan dzwonił dzisiaj do Mirosława Krzewca? – spytał bez wstępów wywiadowca.

Pan Kowalski znalazł się w mniejszości, dwa pytania skierowane zostały do niego. Żona swoje powtórzyła z większym zniecierpliwieniem, zaczął, zatem od niej, czemu nikt nie powinien się dziwić.

– I nic. Nie dodzwoniłem się.

– Jak to?! To niemożliwe! Przecież to firma! Nikt w firmie nie odpowiadał…?

– Odpowiadał. Sekretarka automatyczna. Że go nie ma. A raz jakiś pacan spytał, o co mi chodzi, więc powiedziałem, że, do diabła, o drzewa! Ale to kretyn żadnej informacji nie umiał udzielić…

– A na komórce?

– To samo. Nie może podejść i o co mi chodzi. Mówię, o te dwa drzewa, ile mam czekać, bezpośrednio mu chciałem…