– Jakie dwa drzewa?! A te krzaki…? To łachudra, mówiłam ci! Po co ty mu dałeś zadatek…?
Pan Kowalski zdenerwował się wyraźnie i gwałtownie.
– Co mówiłaś, jakie mówiłaś, to ja ci mówiłem, że to pętak i łachudra! Picuś glancuś, bryluje, pieprzy, krótko mówiąc, a ty nie! Że ci wizje roztacza! Sama kazałaś mu dać zadatek…! A mówiłem…!
– Co mówiłeś?! Co mówiłeś?! Srebrnymi świerkami ci po oczach walił! Tu zakątek, tam śmątek, rozpływałeś się jak to masło na słońcu! Z olejem jadalnym!
– I to może jeszcze pierwszego tłoczenia, co…?!
– A pierwszego! Pierwszego…!
– I ja mu kawkę, ja mu herbatkę, ja mu koniaczek…?
– Głupi jesteś i tyle!!! – wrzasnęła dama i cofnęła się w głąb domu, potężnie trzaskając za sobą drzwiami.
– W końcu futrynę rozwali – mruknął pan Kowalski, ocierając pot z czoła. – Gówno prawda, żona mu uwierzyła, a ja miałem wątpliwości… Tak, słucham pana?
Te wątpliwości zabrzmiały jakoś tak wątlutko i słabiutko, że wywiadowca, co nieco już zorientowany w osobowości denata, za grosz w nie nie uwierzył – Wykasowany z tego świata Krzewiec zdążył, zdaje się, owinąć sobie wokół palca i żonę, i męża, być może każde na nieco innym tle, ale równie silnie. Przytomnie rozpoczął przesłuchanko od pełnego zrozumienia i solidarności z poszkodowanym.
Niewiele czasu kosztowało go uzyskanie informacji, że pan Krzewiec, znaleziony przez ogłoszenie w prasie, zobowiązał się dostarczyć i posadzić określone rośliny w określonym czasie, po czym, dostarczywszy z całej długiej listy zaledwie trzy sztuki, i to nie całkiem takie, jak było przewidywane, jął się dziwnie migać. Piąty dzień już nawala, obiecuje i przeprasza, a na przedwczoraj wyznaczył taki naprawdę ostatni termin. No i co? No i chała. A doły na dwa większe drzewa już są wykopane, wysycha to wszystko, a ile go będzie kosztowało, lepiej nie mówić. Zrezygnowałby z niego, gdyby nie żona, która się przy palancie uparła, no i ten zadatek…
Wywiadowca przez chwilę się wahał. Pozbawić pana Kowalskiego resztek nadziei czy rzucić go na pastwę złudzeń? Nie, to nieludzkie zgoła, a jeśli państwo Kowalscy rąbnęli tego całego, pożal się Boże ogrodnika, wywiadowca widział przed chwilą parę aktorów, którzy dawno już powinni pławić się w chwale licznych Oskarów i milionów w Kalifornii. Prędzej uwierzy, że sam go kropnął niż oni…
Panu Kowalskiemu, zatem złudzenia zostały odebrane i wywiadowca teraz sumitował się Wólnickiemu, przepraszając za swoje ludzkie odruchy. Nie został zbytnio skarcony.
Wólnicki zaś dopadł chciwie Krystyny Krzewiec.
Była w domu i najwidoczniej rozpoczynała jakieś zabiegi toaletowe, bo na sobie miała szlafrok, na głowie ciasno okręcony ręcznik, a twarz świeżutko umytą, bez żadnego makijażu. Otworzyła drzwi i popatrzyła pytająco.
– Pani Krystyna Krzewiec?
Na bezbarwnej nieco, ale bardzo ładnej twarzy ukazał się wyraz niechęci.
– Spóźnił się pan – padła lodowato zimna odpowiedź. – Od pięciu dni Krystyna Krzewiec nie istnieje.
O, cholera, umarła…? Złośliwie…? Ale nie, niemożliwe przecież, żeby zainteresowane nią osoby chociażby eks-szwagierka albo Eliza Wędzik, przez pięć dni o tym się nie dowiedziały. Ponadto, co to znaczy nie istnieje, istnieje jako zwłoki, ewentualnie, nawet po skremowaniu, w postaci prochów w urnie. Zdematerializowała się jakoś…?
– Mam nadzieję, że nie umarła? – spytał równie chłodno.
– Nie. Zmieniła personalia. Teraz istnieje Krystyna Korupska. Robi to panu jakąś różnicę?
– Ależ skąd, najmniejszej. Czy zatem pani jest Krystyną Korupska?
– Ja. O co chodzi? Nie jest pan listonoszem, hydraulikiem ani, mam wrażenie, żebrakiem. Słucham. Sprzedaje pan coś?
– Niestety nie. Janusz Wólnicki, komisarz policji, wydział zabójstw. Zrobi mi pani wielką uprzejmość, jeśli zechce pani ze mną przez chwilę porozmawiać. Woli pani w mieszkaniu czy tu, na progu?
Krystyna, była Krzewiec, obecnie Korupska, nie była przesadnie gadatliwa. W milczeniu cofnęła się i wpuściła Wólnickiego do wnętrza, które okazało się przestronne i elegancko urządzone. Bez przepychu, a za to z dużym gustem.
– Wróciła pani do panieńskiego nazwiska?
– Dziwię się. Policjant, żeby tak źle zgadywał…? Pozwoliłam sobie wyjść za mąż.
– A… Serdeczne gratulacje. Nie wstrząśnie panią, zatem informacja, iż pani poprzedni mąż, Mirosław Krzewiec, nie żyje…
Krystyna spojrzała na Wólnickiego jakoś dziwnie, wzruszyła ramionami i usiadła, gestem wskazując mu fotel po drugiej stronie niskiego stolika. Jeszcze przez chwilę milczała, a komisarz cierpliwie czekał.
– Niech mu ziemia ogrodnicza lekką będzie – odezwała się wreszcie. – Rozumiem, że zamordowany? I bez głupich pytań proszę, zawałami, rakiem i zapaleniem płuc policja się nie interesuje. Co pan chce usłyszeć ode mnie?
– Jak długo państwo byli małżeństwem?
– Pięć lat i cztery miesiące.
– Mogę wobec tego mieć nadzieję, że poznała pani zarówno męża, jak i jego otoczenie, znajomych, przyjaciół, klientów…
– I wrogów – podchwyciła cokolwiek jadowicie Krystyna. – Bo chyba na wrogach zależy panu najbardziej?
Jasne, że właśnie na wrogach Wólnickiemu najbardziej zależało. Jednego, miał wrażenie, widział akurat przed sobą. Ściśle biorąc, wroginię. Nie zdziwiłby się, gdyby to ona właśnie trzasnęła byłego męża, ale niestety, jako sprawczyni zbrodni odpadała, niemożliwe, bowiem, żeby siostra denata mogła jej nie poznać. Chociaż… kto wie…? Ta zasłonięta twarz…
– Mimo wszystko, jedno głupie pytanie muszę pani zadać. To formalność, na którą nic nie poradzę. Gdzie pani była wczoraj pomiędzy godziną osiemnastą trzydzieści a dwudziestą trzydzieści?
Zadając pytanie, uświadomił sobie nagle, że od chwili wykrycia zabójstwa nie upłynęła jeszcze nawet jedna pełna doba, on zaś już tyle roboty zdążył odwalić, i aż mu się zrobiło przyjemnie. Skutków, co prawda, na horyzoncie na razie nie było widać, ale materiał do badań rósł. Ośmielił się w duchu pochwalić sam siebie.
– To o tej porze go zabito? – zainteresowała się Krystyna. – I zaledwie wczoraj? No, no… Zaraz, gdzie ja byłam… A, to przecież wczoraj! U znajomej, na Żoliborzu, zaraz panu podam nazwisko i adres, bo z pewnością takich rzeczy jest pan spragniony, razem nas było cztery baby i jeden chłop, mąż tej znajomej. Nie grałyśmy w brydża, tylko oglądałyśmy próbki materiałów tekstylnych, o szóstej przyjechała z nimi taka przedstawicielka różnych firm, całe zwały towaru miała, przepiękne! W zasadzie dekoracyjne, ale niektóre nadawały się i na suknie. Na kostiumy, płaszcze… Gdzieś po siódmej mąż po mnie przyjechał, ale musiał poczekać, bo żadna z nas nie mogła się od tego oderwać, zdaje się, że obaj mężowie siedzieli w kuchni, wyszliśmy dopiero po dziewiątej i jeszcze po drodze do domu wstąpiliśmy na kolację. Rozumiem, to już dla pana za późno, kolację ma pan w nosie.
Na wspomnienie tekstyliów wyraźnie się ożywiła, aż jej się zaróżowiła bezbarwna dotychczas twarz i Wólnicki ze zdumieniem stwierdził, że jest to piękna kobieta. Torebkę miała pod ręką, pogrzebała w niej, wyjęła notesik.
– Adela i Mariusz Nowakowie. Tu mam adres. Zapisze pan sobie?
Na wszelki wypadek Wólnicki zapisał, chociaż zmowa tylu świadków wydawała mu się mocno wątpliwa. Mignęło mu niejasno, że czegokolwiek w tym dochodzeniu dotyka, wszędzie pałęta się obfitość świadków, którzy wszyscy w czambuł, jak jeden mąż, musieliby łgać z nadprzyrodzonym zgoła tętentem a przecież nie wlazł w środowisko aktorskie…?
Nie poświęcił tej myśli uwagi. Atmosferze jakoś ulżyło, wrócił do zasadniczego tematu i pozwolił sobie na wtręt bardziej osobisty.