I w ogóle, po co wchodziliby tędy? Dla nich prościej chyba od frontu?
Klucze nie brzęknęły mu w ręku, zawahał się, zanim spróbował je włożyć do zamka, nacisnął klamkę.
Drzwi okazały się otwarte.
Cichutko, bezszelestnie Sobiesław wszedł do środka, wstrzymał oddech i posłuchał. Z góry dobiegały jakieś nikłe dźwięki. Złodzieje…? Korzystają z pustki w domu…? Policyjne plomby mają w odwłoku, to pewne…
Zaniepokoił się, bo jego rzeczy leżały właśnie na górze, i wciąż bezgłośnie jął wchodzić po schodach. Dotarł na podest. Dźwięki było słychać w pokoju gościnnym, za pokojem gościnnym zaś znajdowała się jego własna ciemnia, prywatne, osobiste sanktuarium. Tam ktoś był. Delikatnie popchnął uchylone drzwi, stanął w progu i ujrzał złoczyńcę.
Pochylony nad szafeczką przy tapczanie, gmerał w niej pośpiesznie. Młody, to było widać. Szczupła sylwetka w jakichś dziwnych, zapewne starych, zbyt obfitych, obrzęchanych, niebieskich dżinsach, w grubym, wełnianym, wyraźnie za dużym, brązowawym swetrze, w idiotycznej, zielonej czapeczce na głowie, kretyński zestaw kolorów… Tyle Sobiesław zdążył stwierdzić, złoczyńca wyprostował się, odwrócił, wypuszczając z ust sylabę „pa…", dostrzegł postać w drzwiach i zamarł.
Sobiesław również zamarł, śmiertelnie zaskoczony. Na ułameczek sekundy to „pa" skojarzyło mu się z pożegnaniem, złodziej na widok właściciela kradzionych przedmiotów beztrosko mówi „pa, pa, do widzenia", powinien może jeszcze rączką pomachać usuwając z pola widzenia głupiego natręta… Skojarzenie znikło, zaskoczenie zostało.
Julita i pan Ryszard udali się na miejsce przestępstwa dwoma samochodami, każde z nich swoim, tak na wszelki wypadek, bo nie mieli czasu uzgadniać szczegółów. Zaparkowali tylko w różnych punktach, w pewnej odległości od domu ofiary i dalej poszli piechotą. Bez trudu odnaleźli stary parasol plażowy i drzwi z paskami.
Klucze od Tadzia, bardziej zasługujące na miano wytrychów niż kluczy, okazały się znakomite, zamki w drzwiach nie stawiły żadnego oporu. Paski przecięła Julita, zgodnie ze swoim charakterem równiutko i czyściutko. Bez przeszkód weszli do środka.
Nikt tam specjalnie nie starał się sprzątać, miejsce zbrodni, zatem woleli omijać wzrokiem, patrząc raczej ku górze. Metodyczne przeszukanie kuchni, szaf w przedpokoju, salonu i gabinetu nie dało pożądanych rezultatów, zapalniczki nigdzie nie było. Spenetrowali maleńką piwniczkę prawie pozbawioną zakamarków, też bez skutku. W końcu weszli na górę.
Sypialnię pana domu łatwo było rozpoznać. Także garderobę, łazienkę i jeszcze jeden pokój, robiący wrażenie zapasowego. Niewątpliwie gościnny. Wszędzie stały jakieś meble, szafki, regały, komódki, półki na książki, książek w ogóle w całym domu było dość dużo, nie brakowało także wazonów, doniczek z kwiatami, ozdobnych pudełek i szkatułek, dwa barki, jeden na dole, a drugi na górze, zawierały w sobie liczne napoje. Julita i pan Ryszard, racjonalnie podzieliwszy przestrzeń pomiędzy siebie, zaglądali wszędzie tam, gdzie cholerna zapalniczka mogłaby się zmieścić. Pokój gościnny został im na koniec.
– Tu są jakieś drzwi – oznajmił pan Ryszard, popukując w wytapetowaną ścianę. – Kawałek poddasza chyba wykorzystali. Zajrzę tam, a pani tutaj…
Drzwi do kawałka poddasza okazały się zamknięte, c0 wydawało się o tyle dziwne, że policja powinna była wszak przeszukać cały dom zbrodni. Widocznie jednak nie wydawało im się to niezbędne, bo te zamknięte drzwi zostawili w spokoju. Sprawca czynu z pewnością tam nie siedział.
Pan Ryszard pomęczył się chwilę przy dwóch zamkach, po czym owe drzwi otworzył.
– Ciemnia fotograficzna – zaraportował tuż za progiem. – Gdzie on tu, palant, ma normalne światło…?
Julita zostawiła mu ciemnię i zmartwiona i zdenerwowana jęła grzebać w umeblowaniu ostatniej nadziei. Szafka na odzież, półki, wieszaki, szufladka… nic. Nic, jeśli nie liczyć jakichś resztek, paski damskie i męskie, wiszące na drzwiczkach, na sznurku, który się właśnie urwał i wyleciał jej z palców, paski zjechały na podłogę, pobrzękując klamerkami. Klosz od lampy luzem, Julita zajrzała do niego i na nogi posypały jej się jakieś małe, lekkie, suche bryłki, jakby pestki brzoskwiń albo zaschnięte na kamień wiśnie. Albo kawałki kory. Klosz był ich pełen.
Rozczarowana, zajrzała do ostatniej szafki, małej, niskiej, przy kanapie. Gliniany garnek, pusty i wyszczerbiony. Popielniczka. Ranne kapcie bez pięt, chyba męskie, bo duże. Mechaty pasek od szlafroka. Dwa pudełka zapałek, pół świecy, kalendarzyk kieszonkowy, nawet nie spojrzała, z którego roku, bo zapalniczki z pewnością w sobie nie mieścił. Zwinięta w kłębek damska halka z czarnej koronki. Nic poza tym. Kanapa. Zaraz, kanapa…
Pod kanapą i za kanapą było pusto, jeśli nie liczyć wielkiej, zdechłej muchy, ale Julicie przyszło na myśl, że może ta kanapa jest otwierana. Zawiera w sobie pościel, w pościeli można schować dowolny przedmiot. Trzeba ją otworzyć, pan Ryszard jej pomoże.
Wyprostowała się szybko ze słowami „panie Ryszardzie, czy może mi pan pomóc?" na ustach, ale z całego zdania pozostało jej tylko to „pa", a i to wybiegło z rozpędu. Reszta zamarła.
W drzwiach pokoju stał nieboszczyk. Zamordowany, prawie w jej oczach, pan Mirek. Julicie odebrało głos i wszelkie inne zdolności.
Nieboszczyk poruszył się pierwszy, uczynił krok do wnętrza. Padło na niego jaśniejsze światło i uwidoczniło pomyłkę, to nie był pan Mirek, tylko ktoś bardzo do niego podobny, ale Julita nie zdążyła tego zarejestrować. To znaczy oko jej i umysł owszem, ale reszta fizjologii pozostała spóźniona.
Pan Ryszard właśnie stwierdził, że oświetlenia ciemni nie może znaleźć, i zdecydował się poprosić Julitę o zapalniczkę, sam nie miał, bo nie palił. „Pa" nie usłyszał. Wyszedł z tapetowanych drzwi dokładnie w momencie, kiedy Julita zachłysnęła się, postąpiła gwałtownie krok do tyłu i z całej siły wlazła mu obcasem stępora na nogę.
Rozdzierający okrzyk pana Ryszarda zagłuszył inne dźwięki i w mgnieniu oka nastąpiło okropne zamieszanie. Mimo iż uczestniczyły w nim tylko trzy osoby, przypominało coś w rodzaju wybuchu, potężne uczucia zawarczały w powietrzu, gniew i oburzenie Sobiesława, zaciętość, przydusić złodziei, śmiertelne przerażenie Julity, wymieszane z natychmiastową myślą, że to jednak nie trup, i eksplozją paniki, że może gliniarz, ale dlaczego taki podobny do trupa, skomplikowane doznania pana Ryszarda, wzbogacone dolegliwością czysto fizyczną, do tego pełna sprzeczność zamiarów, poglądów i chęci. Uciekać błyskawicznie, tu przeszkoda w postaci przydeptanej nogi, pan Ryszard uciekać mógłby tylko w podskokach, zatrzymać, strzelić w ryja, odebrać łupy, schować się, wyjaśnić, załatwić polubownie, poddać się, przeciwnie, walczyć! Każda z trzech osób dysponowała ogromem emocji wystarczającym dla osób dziesięciu i wszystko to razem zderzyło się ze sobą.
Nikt jednakże nie znajdował się w tym domu legalnie i dodatkowo zadziałał odruch, dla wszystkich ten sam. Można powiedzieć, ziarenko zgody. Nasionko porozumienia.
Oba przyrodnicze elementy wykiełkowały ekspresowo.
Bezwiednie wszyscy ściszyli glos, dzięki czemu jeszcze przez długą chwilę trudno im było wzajemnie się zrozumieć. W odbieraniu łupu Sobiesław napotkał trudność nieprzezwyciężoną, mianowicie żadnego łupu złodzieje nie mieli. Gorzej, chłopak w dżinsach okazał się piękną dziewczyną, zaś od walnięcia dziewczyny ręka by mu uschła. Tego drugiego, owszem, mógłby, facet solidnej postury, ale chyba poszkodowany, z bolesnym wyrazem twarzy trzyma się za stopę, nie kopie się leżącego!