Julita, mimo wybuchu paniki, połapała się w sytuacji, trudno jej było tylko ubrać myśl w słowa. W szeptanej awanturze na plan pierwszy wybiło się gorączkowe zdanie:
– To ten brat, panie Ryszardzie, to ten brat! Jezus Mario, co robić, to ten brat! Mówię panu, to ten brat! Jestem pewna, to brat!
W tle brata, niejako w charakterze podkładu muzycznego, brzmiały wypowiedzi przeplatające się wzajemnie:
– Hieny cmentarne, cicho, nic nie mówmy, wszystko jest przeciwko nam, niech mnie gliny łapią, a nie popuszczę, ani słowa, nawiewać, o Boże, przepraszam pana, czego tu, moja własność, co pani mówi, żywego okradacie, dokumenty niech pokaże, jazda, dowody pokazywać, skoro brat, to ja nie wiem…
Między słowami zrozumiałymi plątały się wymamrotane i wysyczane fragmenty niezrozumiałe, ale nimi już nikt się nie przejmował. Komunikat o bracie górował nad resztą i wreszcie wygrał batalię.
– O co chodzi z tym bratem?! – wysyczał gniewnie Sobiesław. – Zgadza się, podobno mój brat tu został zabity, to jego dom!
– Pan tu jest nielegalnie – stwierdził surowo pan Ryszard i wreszcie puścił swoją nogę. – My też, nie ma, co ukrywać. Rzeczywiście jest pan bratem ofiary?
– Rzeczywiście jestem. Sobiesław Krzewiec, fotografik, do usług…
– Julita Bitte, wydawca – powiedziała odruchowo dziko zdenerwowana i dobrze wychowana Julita.
– Ryszard Gwiazdowski, przedsiębiorca budowlany…
Burza z piorunami przeistoczyła się nagle w wersalskie przyjęcie. Sobiesław poczuł, że coś tu nie tyle nie gra, ile gra inaczej.
– Jak na złodziejską szajkę, zawody mamy nietypowe – wyrwało mu się mimo woli.
– W roli złodziejskiej szajki to jest nasz pierwszy występ – wyjaśnił ze smętnym westchnieniem pan Ryszard. – Chyba nie bardzo udany. Nie wiem, jak pan…
Sobiesław też westchnął.
– Ostatnie, co ukradłem, to były kartofle z cudzego pola, do pieczenia. Miałem wtedy dwanaście lat. Poza tym nie przyszedłem okradać brata pośmiertnie, tu leżą moje rzeczy i muszę je zabrać. Nie żadne koszule i skarpetki, tylko materiały fotograficzne. Tam są – uczynił gest w kierunku tapetowanych drzwi. – A przynajmniej mam nadzieję, że są…?
Pan Ryszard odsunął mu się z drogi.
– Nie wiem, nie umiałem tam zapalić światła. Tylko taka mała, czerwona żaróweczka się zaświeciła. Jeśli czegoś panu brakuje, z góry uprzedzam, że to nie my, pani Julita nawet tam nie weszła.
Praca dla Sobiesława była najważniejsza, zlecenia miał podpisane, nie mógł czekać na zezwolenia oficjalne. Machnął ręką i wszedł do ciemni.
– Tu się zapala, o! – powiedział, bezwiednie niwecząc tym w nielegalnych gościach chęć natychmiastowej ucieczki. – Specjalnie mam ten kontakt ukryty, żeby mi nikt nie wlazł i znienacka nie zaświecił. To jeszcze z dawnych czasów, kiedy przeważnie tu pracowałem na światłoczułych kliszach.
Julita i pan Ryszard milczeli, przytłoczeni niepewnością.
Sobiesławowi nagle przyszło coś do głowy i obejrzał się na nich.
– Uprzejmie proszę, żeby państwo patrzyli mi na ręce. Swoje biorę i niech każdy widzi, co. Żeby w razie, czego nie było kretyńskich podejrzeń.
Wytrącony z równowagi znacznie bardziej niż sądził, przystąpił do pakowania swojego dobytku, dość dużo tego było, nie tylko dyski, negatywy i odbitki, ale także stary sprzęt, powiększalnik, kuwety, filtry nie wszystko oczywiście, wyłącznie rzeczy najważniejsze, ale i tak trwało to dostatecznie długo, żeby dwoje złoczyńców zdążyło oprzytomnieć.
Własnego celu nie osiągnęli, cholernej zapalniczki nie znaleźli, a za to ujawnili się przed członkiem rodziny nieboszczyka pana Mirka. Nic gorszego! No, może jeszcze policja, ale kto powiedział, że członek rodziny nie poleci do policji natychmiast? Powiedzieć mu zatem całą prawdę czy przeciwnie, zełgać coś artystycznie, zełgać byłoby bezpieczniej, tylko co…?!
Rzuciwszy niepewnym wzrokiem na Julitę, pan Ryszard z całego serca pożałował jej przebrania. Zamiast powypychanych dżinsów, swetra potwora, idiotycznej czapeczki i obuwia gatunku stępory… szczególnie obuwie napełniło go silnym rozgoryczeniem… powinna mieć na sobie twarzowy strój, dopasowany do figury, nie kryjący tak starannie urody. Piękna dziewczyna z każdym facetem wszystko załatwi i wszelkie trudności przełamie, a jakże pod tym okropnym nabojem on ma odgadnąć piękną dziewczynę? Klęska na całej linii, niech to jasny szlag trafi.
Julicie ten niezbyt długi czas wystarczył, żeby doznać licznych przeżyć wewnętrznych, licznych zmian uczuciowych i dokonać mnóstwa przemyśleń.
Rzecz jasna, przyznać się do nich znacznie później, w tym momencie jednak wyglądały one mniej więcej następująco:
Jaki podobny do brata… ale chyba przystojniejszy…? Mniej diaboliczny, no i co z tego, jeśli i charakter ma podobny, w żadnym wypadku nie należy mówić mu prawdy, wykorzysta ją przeciwko wszystkim…! I wcale nie wszedł nielegalnie, paski już były przecięte! A może udawać, że myślał, że już można i tak dalej…! poleci z donosem…! Uwieść go jakoś, oczarować, poderwać…? Ale przecież cudzą zapalniczkę ukradli, no to mu zwrócą, Jezus Mario, nie można decydować bez Joanny…!
Rzuciła okiem na pana Ryszarda. Spojrzenia im się skrzyżowały, ruszyli ku drzwiom…
Za późno. Sobiesław z pudłem w rękach już wyszedł z ciemni.
Przez chwilę trwały bezruch i milczenie.
– No tak – rzekł z gniewnym rozgoryczeniem. – I pomyśleć, że ja wam, jak idiota, uwierzyłem…
Tego było stanowczo za wiele, honor kwiknął, uczciwość pisnęła oburzeniem i w ostatecznym rezultacie wszyscy razem, obarczeni kilkoma pudłami, zgromadzili się przy samochodzie Sobiesława, stojącym najbliżej. Pan Ryszard pomógł mu w transporcie i upchnięciu mienia w bagażniku.
Po czym bardzo spokojnie, acz nieco smętnie, obydwoje razem powiadomili go, że niczego więcej nie wyjaśnią bez najważniejszej osoby. Sprawa, ogólnie biorąc, jest wściekle skomplikowana i upiornie głupia, najważniejsza osoba stanowi jej źródło i zasadniczą przyczynę, aczkolwiek sama w sobie nie zawiniła kompletnie niczemu, przeciwnie, została pokrzywdzona. Do tej najważniejszej osoby muszą jechać od razu. Mogą jechać razem albo oddzielnie, jak sobie pan Krzewiec życzy, chyba, że wcale sobie nie życzy i woli lecieć do glin, powodując jeszcze większe zamieszanie. Więc proszę bardzo…
Nie mając najmniejszego pojęcia, o co tu właściwie chodzi i kim może być najważniejsza osoba, Sobiesław na wszelki wypadek zdecydował się jechać do niej oddzielnie, swoim samochodem. Możliwe, że podjąłby odmienną decyzję, gdyby nie gwałtowne zainteresowanie przebraną za głupkowatego chłopaka dziewczyną, której jakoś, nie wiadomo, dlaczego, nie chciał tracić z oczu. Policja nie zając, nie ucieknie.
Wyraził zgodę na wizytę u najważniejszej osoby. Wsiedli, każdy do siebie i pojechali.
W drodze powrotnej z tej cholernej ulicy Pąchockiej, zostawiwszy grupę przestępczą na miejscu wykroczenia, czym prędzej, jeszcze z samochodu, wykorzystując czerwone światło, zadzwoniłam do komisarza Wólnickiego i nakłamałam strasznie.
– Dopiero po pańskim wyjściu myśmy sobie skojarzyli, a możliwe, że to dla pana ważne, Marta, ta od koni, o niczym pojęcia nie miała i nic jej do głowy nie przyszło, a tam była awantura ogrodnicza. Przez tę awanturę był korek. Coś mi tu śmierdzi, zabity został przecież ogrodnik, nie? I węszę jakieś kanty, chyba powinien pan o tym wiedzieć, może od razu do pana przyjedziemy, Marta i ja. I byłoby dobrze, gdyby i ten pański sierżant słuchał, bo zdaje się, że on ma w tym jakieś rozeznanie…
– Zaraz – przerwał mi komisarz. – Pani jest w domu?