Z niebotyczną naganą popatrzyłam na moją nietaktowną siostrzenicę.
– Jakie rąbnięcie? Jakiej zapalniczki? Pierwsze słyszę. Ta moja, tutaj, stoi na stole… no dobrze, na różnych moich stołach… od prawie trzydziestu lat.
Wszyscy widzieli! Nikt jej nie kradł!
– A możesz to udowodnić, że ona twoja?
Triumfalnie odwróciłam zapalniczkę do góry nogami i pokazałam wszystkim. Sama też spojrzałam.
I zamarłam.
Dookoła spodu mojej zapalniczki biegł srebrny pasek, na którym wygrawerowany został napis: Meilleurs voeux pour Joanna des amis danois Karen et Helge 1976 a. Czyli: „Najlepsze życzenia dla Joanny od duńskich przyjaciół Karen i Helge 1976 r.". Że z drobnym błędem, to bez znaczenia, Duńczycy mi życzyli, nie Francuzi.
Na tej zapalniczce nie było niczego. Nawet srebrnego paska.
No i teraz dopiero zaczęła się polka z przytupem…
Możliwe, że ostateczna decyzja, jaką wszyscy podjęli, była nie bardzo humanitarna i niekoniecznie praworządna, ale w końcu nikt z nas świętej pamięci; ogrodnika nie kropnął, nikt, zatem nie szastał się przesadnie wyrzutami sumienia i nie czuł na sobie ciężaru, jakim byłby obowiązek odnalezienia zabójcy. Nie mnie jednej zapewne pan Mirek się naraził i, szczerze mówiąc, dla nieznanego sprawcy wszyscy] mieli pełne zrozumienie. Zgodnie postanowiliśmy milczeć niczym zmurszałe głazy.
Pozostała jednakże niepojęta zupełnie kwestia mojej-niemojej zapalniczki.
Wszyscy już poszli, rozpakowałam się nawet częściowo, a wciąż nie opuszczała mnie myśl o czymś, co zdarzyło się jakiś czas temu i tej cholernej zapalniczki dotyczyło. Nijak sobie tego nie mogłam przypomnieć, jakieś skojarzenie migało i gasło, kurczaczki, jakie znowu kurczaczki, co mają kurczaczki do zapalniczek i papierosów? Kurczaczki, jajeczka… Moja pamięć kolorystyczna podsuwała coś żółtego, no owszem, zgadza się, kurczaczki przeważnie bywają żółte, z jajeczkami mają związek, ale co z tego? Nie palą przecież, do pioruna!
Usiadłam na kanapie przy salonowym stoliku i wzięłam zapalniczkę do ręki, ponownie ją oglądając. Moja, jak w pysk dał! Pstryknęłam, nic z tego, iskra migała, płomienia nie było. Zapaliłam dodatkową lampę, obejrzałam spód, po srebrnej blaszce, jeśli ją ktoś odjął, powinny zostać jakieś ślady. Pojęcia nie miałam, jak została przymocowana, nie wnikałam w to nigdy. Na klej…? Czy wbita w drewno jakimiś igiełkami…? Może srebrny paseczek miał ostry rancik…?
Poszłam do pracowni, zapaliłam lampę kreślarską i wyciągnęłam z szuflady lupę. Wciąż miałam nadzieję, że zapalniczka jednak jest moja i nie ukradliśmy cudzej, bo podwędzić coś ofierze zbrodni, to trochę głupio. Mam się teraz zakraść do ogrodnika i podrzucić mu ją pośmiertnie? Ale jeśli nawet ta jest jego, to gdzie moja?
W spodzie nawet przez lupę nie było widać niczego, gładkie drewno, środek nieco wgłębiony, zewnętrzna część wystająca i na niej właśnie powinien się znajdować paseczek z dedykacją. Nie zostało po nim nic, ani cienia śladu, jakby go tam nigdy nie było. Może i rzeczywiście nie było…?
Obracałam zapalniczkę w rękach, beznadziejnie wpatrując się w nią przez lupę, niepewna już nawet identyczności dekoracji. Niby się zgadza, w dole dwa czarne paski emalii, u góry też dwa, z tym, że jedne i drugie przedzielone nitkami srebra, dokładnie tak samo jak w mojej. Ale może przerwa między dolnymi paskami w mojej była większa? Albo mniejsza? I czy przypadkiem nie była gładka? Bo tu jest ozdobnie szorstka, fakturowana w drobne kropeczki, co sprawia, że kontrastuje z lśniącą emalią… Głupstwa myślę, moja też była szorstka i też kontrastowała!
Pod lupą w owej przerwie widoczne były mikroskopijne dziureczki. W ich kwestii nie miałam żadnego zdania, nigdy mojej zapalniczki nie oglądałam przez lupę i za żadne dziureczki nie mogłam ręczyć. Ale właściwie już sam brak śladu po pasku z dedykacją wystarczał, żeby stracić nadzieję, niemożliwe przecież, żeby w tak krótkim czasie, kilka dni zaledwie, ogrodnik odjął dedykację, wyszmerglował i wygładził dno, wypolerował drewno, doprowadził je do takiego samego stanu, jak cała reszta. Postarzył. Nie miał, co robić i zajmował się wyłącznie stolarską pracą artystyczną?
Nie, jednak ona chyba nie moja…
Najbliższy radiowóz podjechał, stwierdził pełną zasadność wezwania, załoga unieruchomiła w kuchni rozhisteryzowaną babę i zaczekała na ekipę śledczą, niczego nie dotykając i nie depcząc. Ekipa śledcza, przybywszy dość szybko, od razu zabrała się do roboty.
Komisarz Janusz Wólnicki sprężył się w sobie niczym podcięty batem rumak bojowy. Zważywszy, iż do poganiania rumaków bojowych nikt nigdy bata nie używał, raczej walono je płazem miecza lub szabli, względnie dźgano ostrogami, w zetknięciu ze zwykłym, wulgarnym batem szał końskiego organizmu powinien wybuchnąć potężnie i takiż sam szał wystrzelił w komisarzu. Znalazł się oto sam jeden w obliczu prawdziwego, niewątpliwego zabójstwa, i to nie żadnego tam dziabania nożem po pijaku szwagra albo żony, nie walenia siekierą męża alkoholika i sadysty, bez całej wsi ani chociaż całej ulicy sąsiadów i świadków, kulturalnie, kameralnie, z pełnym asortymentem niewiadomych.
I do tego bez swojego bezpośredniego zwierzchnika, z którym właśnie zaczynał trwale współpracować, podinspektora Roberta Górskiego, który wcale nie jak policjant, tylko jak zwyczajny, normalny człowiek udał się właśnie w podróż urlopową, do czego miał pełne prawo. W dodatku nie do Warny, nie nad Balaton, a w podróż wędrowną, i nie w Bieszczady ani na Mazury, tylko gdzieś w Europę. Dzięki czemu stal się całkowicie niedostępny nawet przez komórkę, bo bardzo się starał przebywać w rejonach pozbawionych zasięgu. Co komisarz Wólnicki w pełni mógł zrozumieć, ale lekkich obaw i niepokoju tak od razu pozbyć się nie zdołał.
Jednakże ujrzał nagle przed sobą okazję i nieprzyjemne uczucia mocno mu przybladły. Sam…! Górski wróci za dziesięć dni, na te dziesięć dni nikomu innemu go nie przydzielą, sam poprowadzi dochodzenie. Nigdy dotychczas w takiej sprawie nie był sam, zawsze podlegał komuś wyższemu rangą i doświadczeniem, ma pierwszą w życiu szansę pokazania, co potrafi! I pokaże…!
Ambicja wystrzeliła. Z rumieńcem emocji rozpoczął przesłuchanie wstępne w kuchni, gdzie znalazł jedynego świadka, a możliwe, że nawet lepiej, podejrzaną.
– Kim pani jest i co pani… – zaczął łagodnie, chociaż urzędowo, i ugryzł się w język. O mało nie dołożył dalszego ciągu: „…tu robi?", a uczono go wszak, że nie wolno walić na świadka, szczególnie podejrzanego, lawiny pytań, tylko dozować ściśle, po kawałku. O dokumenty poprosić. Ci z radiowozu coś tam do niego bąknęli, ale z przejęcia zlekceważył, no nic, teraz błąd naprawi. Poprzestał na urwanym pytaniu.
Rozhisteryzowana baba uspokoiła się już trochę. Płakała, co prawda wytrwale, ale takie robiła wrażenie, jakby więcej w niej było wściekłości niż żalu. Przytomności umysłu okazała więcej niż Wólnicki.
– Ziarniak Gabriela jestem. A tam mój brat leży.
Wólnickiemu przypomniało się nagle, że nazwisko denata właśnie od mundurowych usłyszał i brzmiało inaczej. Nie zdążył się skompromitować przedwczesnymi podejrzeniami, bo baba mówiła dalej.
– Ziarniak to z męża, a z domu Krzewiec. Wdowa.
Mirosław Krzewiec to mój brat, dowód mogę panu pokazać, ale w torbie mam, a torba tam została, koło telefonu, tu mnie wygonili i nie puszczają, a mówiłam, żeby oddali, to nie. A tam imiona rodziców i cała reszta, pan śledczy może sam zobaczyć, a ja tę zbrodniarkę widziałam, tu jeszcze stała, w moich oczach, żmija taka i suka, kurwa zwyczajna, teraz już każdy wprost mówi, co ja mam w bawełnę owijać, szantrapa i zdzira wredna, niech ją syf i malaria, i ten ejdes porazi, niech będzie przeklęta…!