Выбрать главу

– Kiedy? – spytał krótko komisarz, w którym natychmiast wybuchły bardzo mieszane uczucia.

– Nie więcej niż godzinę przed naszym przybyciem. I nie mniej niż trzy kwadranse.

– Trzy kwadranse to byłoby prawie tak, że chłopaki z radiowozu wchodzą, a tam ktoś go wali. Nie za duży tłok?

– Ja nie mówię o tym, co my wiemy, tylko o stanie zwłok. Trzy kwadranse to górna granica, do tej dolnej, godziny, mogę dołożyć jeszcze z pięć minut, ale na tym koniec. Reszta po sekcji.

– Wygląda na to, że oba przedmioty tu leżą – zauważył filozoficznie technik, wskazując palcem. – Raz przynajmniej nie trzeba będzie szukać narzędzia zbrodni. Zbieramy ten śmietnik, panie komisarzu, wszystko zabezpieczone. Trzy włosy na marynarce denata. Już zdjęte.

Ochłonąwszy nieco z pierwszych emocji, Wólnicki szybko jął porządkować swoje mieszane uczucia. Za wcześnie złapał się za tę babę, niechby trochę poczekała, przedtem należało uzyskać wszystkie informacje, czas zejścia, narzędzie zbrodni, więcej wiedzy o denacie… Odzież, dokumenty… Z wiarą w doświadczenie i solidność ekipy technicznej nawet nie przyjrzał się porządnie scenie zbrodni, od razu chwycił podejrzanego świadka z naczelną myślą: przepytać na gorąco! Później świadek oprzytomnieje i może być różnie, no i proszę, baba zaczęła coś szantrapie, sprawcę widziała podobno na własnej oczy, przerwał jej, nie docenił, urzędowości mu się zachciało, a w ogóle zawsze bywa różnie, niech to piorun spali, czy się przypadkiem nie wygłupił…?

Co też ona z siebie zmywała…?

Nadrabiając hipotetyczne niedopatrzenie, bacznym wzrokiem obrzucił ofiarę i w rekordowym tempie samemu sobie opowiedział, co widzi. Denat ubrany w pełni, spodnie, koszula, rozluźniony nieco krawat, marynarka typu wdzianko, buty… Zaraz, buty… Wychodził z domu czy właśnie wrócił…?

Spojrzał na zajętego najbliżej technika, palcem wskazując obuwie denata, ale pytania zadawać nie musiał.

– Na moje oko, ledwo zdążył wejść do domu i od razu padł – oznajmił technik. – Na zelówkach jeszcze ślad wilgoci i błoto, wytarł nogi, ale trochę zostało, na ścieżce mokro. Wszystko z kieszeni na biurku leży, o… Chcesz portfel? Już można, Kazik zrobił każdą sztukę. Tak, komisarz chciał portfel. Resztki proszku na nim wskazywały, że został zbadany, można było wziąć go do ręki. Wziął zatem i chciwie wypatroszyli Mirosław Krzewiec, syn Jana i Bożeny, to by się zgadzało z zeznaniem świadka. Adres, w porządku O, wizytówki, firma ogrodnicza „Floretta", bardzo ładnie, prawo jazdy, jakieś rachunki, mnóstwo różnych papierów, zawiadomienie bankowe o stanie konta, numer konta, data… Do bani, zawiadomienie z zeszłego roku opiewa na czterdzieści dwa tysiąc złotych, a cholera go wie, ile ma teraz. Pieniądze fotografia rodzinna, dosyć stara…

Przegarnął resztę chłamu z kieszeni ofiary i zawahał się. Skąd, u diabła, miał wiedzieć, co okaże się ważne? Brakowało teraz czasu na wnikliwą analizę, gdzie mu zresztą było na razie do wnikliwej analizy. W kuchni czekał świadek-podejrzana, chętna do zeznań, chyba głupio potraktowana…

– Wszystko to dajcie razem do oddzielnej torby -zarządził i odwrócił się do fotografa. – Kaziu…

– Już kończę – mruknął fotograf, który wziął takie tempo, jakby był szpiegiem, któremu nad karkiem stoi cały wrogi kontrwywiad. -Janusz, słuchaj… Tu widzę… Słyszę… On Krzewiec, ten nieboszczyk…?

– Krzewiec. A co?

Fotograf mówił z przerwami, bo na każde słowo wypadały mu, co najmniej dwa pstryknięcia.

– No, wiesz… Ja jestem z branży… Znam nazwisko… To fotografik?

– Nie. Ogrodnik.

– No coś ty…? No dobra, masz, sam siebie podziwiam – wyprostował się znad stołu. – Sobiesław?

– Nie. Mirosław.

– To nie ten. Ale może ma coś wspólnego. Sobiesław Krzewiec, świetny fotografik, portretów nie robi, więc nie grzmi o nim. Ale co gdzie lepsze, to jego.

Komisarz poczuł, że wali się na niego ciężar straszliwej pracy, wszystko naraz. Chwycił notes świadka, powiadomił fotografa, że będzie wściekle potrzebny, nie powiedział do czego i runął do kuchni. Przed drzwiami przyhamował i wszedł dostojnym krokiem.

Gabriela Ziarniak wciąż siedziała przy stole nad resztkami herbaty w szklance. Wólnicki położył przed nią notes.

– Proszę. Mówiłem, że dostanie pani z powrotem. Teraz porozmawiamy.

– A niby, co innego tu cały czas robimy?

Komisarz nie mógł jej wyznać, że owszem, rozmawiamy, ale potwornie chaotycznie i głupio, i dopiero teraz zaczniemy rozmawiać z sensem. Coś tam zdążył sobie uporządkować w umyśle. Zdążył także odgadnąć, iż rozdeptane pod drzwiami produkty spożywcze są efektem dokonanych przez nią zakupów, ale nie zamierzał jej o tym napomykać, żeby nie zdenerwować świadka dodatkowo i nie nastawiać do siebie nieprzychylnie. Szczególnie, że mgły podejrzeń gęstniały.

– O której godzinie pani tu przyszła? – spytał możliwie łagodnie.

– A bo ja wiem? Na zegarek nie patrzyłam, ale już ciemno było.

– Długo było ciemno?

– No, dosyć długo. Jak kurze udka z piecyka wyjmowałam, to jeszcze dobra szarówka była, a ja dopiero potem wyszłam. Ściemniło się, jak na autobus czekałam, a tu to już całkiem.

– Długo pani czekała na ten autobus?

– Z dziesięć minut albo i więcej. Nawet myślałam, czy mi udka nie wystygną.

– I co się dalej działo?

– Co się działo, co się działo! – sarknęła nagle we wzburzeniu Gabriela i podniosła się gwałtownie od stołu. – Weszłam i zobaczyłam… Jezus Mario! Własnym oczom nie sposób uwierzyć! Suka taka, ścierwo, strzyga zębata, łachudra…! Ja herbaty chcę jeszcze! Panu zrobić…?!

Na moment komisarz doznał wrażenia, iż jeśli odmówi herbaty, świadek przyłoży mu czajnikiem, czym prędzej, zatem poprosił o napój. Proste czynności gospodarskie Gabrielę jakby nieco ukoiły.; Mamrotała jeszcze pod nosem inwektywy, ale już ciszej.

– Chwileczkę – przyhamował ją Wólnicki. – Po kolei panią poproszę i bardzo dokładnie. Miała pani paczki w rękach. Jak pani otworzyła furtkę?

– Nijak. Otwarta była. Już mi się to dziwne wydało, ale tam czasem zamek nie zaskakiwał, a Mirek wiedział, że przyjdę, więc mógł zaniedbać. Zdarzało się. A potem drzwi do domu niedomknięte, też dziwne, ale weszłam i za sobą zamknęłam. Na klamkę tylko, bo ręki nie miałam.

Z dwiema szklankami usiadła przy stole i jedną podsunęła Wólnickiemu takim gestem, jakby w ogóle nie myślała o tym, co robi. Wólnicki powąchał, herbata pachniała zachwycająco. W ciągu tych kilku krótkich chwil zdążył sobie wyliczyć czas, słońce o tej porze roku zachodziło o siedemnastej czterdzieści dwie, osiemnasta, to już szarówka, osiemnasta trzydzieści ciemno. Czekanie na autobus, dojazd, dojście… Na litość boską, ta kobieta przyszła tu niemal w chwili zbrodni, najwyżej w dziesięć minut później! O ile, oczywiście, nie trzasnęła braciszka osobiście i ledwo zdążyła się umyć… No, miała, po czym. I dlatego jeszcze jest mokra!

Przeleciał po nim dreszcz emocji.

– Niech się pani porządnie zastanowi, co pani widziała. Idąc od autobusu, na ulicy, wokół domu…

– A co ja się mam zastanawiać – odparła z gniewną wzgardą Gabriela, wzruszając ramionami i siadając przy stole. – Przecież tu ją zastałam, tę zbrodniarkę, żmiję, tu stała, nad Mireczkiem…!

– Dokładnie nad… – komisarz zawahał się, bo określenie „denat" wydało mu się wobec rozpaczającej siostry nietaktowne, a uporczywie chciał budzić w niej zaufanie i sympatię. Coś innego… -…nad pani bratem?

– Żeby tak całkiem nad nim, to nie. Tak w kącie, blisko drzwi, przy ścianie. Nawet jej w pierwszej chwili nie zobaczyłam, tylko Mireczka…