– Jeszcze tylko jej brakowało tutaj, zaraz po tej zbrodni – zauważyła złośliwie Małgosia. – Popatrzcie, też czarna i w czerwonym!
Dopiero teraz zauważyłam, że Beata się przemalowała, pół roku temu była jasnoruda, teraz wróciła do własnej czerni włosów. W czerwonej bluzeczce kolorystycznie pasowała do Julity w pierwotnej wersji, pomyślałam, że Małgosia ma rację, komisarz dostałby chyba obłędu na widok tylu podejrzanych. Wedle zeznań siostry denata pana Mirka trzasnęła dziewczyna czarno-czerwona…
– Pokaż, czym prędzej, co masz! – wykrzyknęła z szalonym zainteresowaniem Julita, znająca doskonale twórczość Beaty.
Beata wyciągnęła ostatni pakunek, największy, odwinęła serwetkę śniadaniową i postawiła na stole moją zapalniczkę.
Milczenie nagle zapadło straszliwe.
– Oczyściłam ją, tak jak chciałaś, rzeczywiście całe srebro sczerniało, zupełnie inaczej teraz wygląda, o, popatrz…
Odwróciła ją do góry dnem. Srebrny pasek z dedykacją zalśnił blaskiem nowości. Milczenie panowało nadal.
– Te dwa z boku, miałam z nimi trochę kłopotów, bo nie chciałam dotknąć drewna, ale udało się. Nie chcę się chwalić, ale uważam, że bardzo ładnie wyszły.
– Skąd to masz? – spytała nagle Małgosia bardzo dziwnym głosem.
Beata zawahała się na moment. Odstawiła zapalniczkę i sięgnęła po następny pakuneczek.
– Och, to już chyba powiem prawdę. Zapomniałam o niej oczywiście – wyznała ze skruchą. – I głupio mi było się przyznać, więc specjalnie po nią przyjechałam. Wiedziałam, że lada chwila wracasz… Miałam nadzieję, że ktoś tu będzie, Małgosia albo Witek, okazało się, że akurat jest cały tłum i panowało takie zamieszanie, że już nie… szukałam… nikogo…
Przerażająca cisza dotarła do niej. Też na chwilę zamilkła, patrząc na resztę z niepokojem.
– Coś niedobrze…? Naprawdę głupio mi było… Bo przecież obiecałam ci… Nie zabrałam jej, jak tu byłam ostatnim razem i rozmawiałyśmy o tym, to skleroza… Więc przyjechałam. Cały dom otwarty i wszyscy się kręcili, zakradłam się, złapałam ją i uciekłam, miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy i nie posądzi mnie o kradzież. Przecież i tak powinnam ją mieć u siebie…
– Jezus, Mario… – powiedziała Julita ze zgrozą.
Pan Ryszard uruchomił się pierwszy.
– To jednak Henio miał rację – zauważył triumfująco. – Pani Julita rzeczywiście wychodziła dwa razy. Nie znał pani Beaty, a kolory zobaczył te same. Niegłupi chłopak, nie zwolnię go za nic w świecie.
Odblokowało mnie i złapałam dech.
– Boże jedyny! Absolutnie i na śmierć o tym zapomniałam! To ten śmietnik na stole, niczego nie sprzątnęłam…! Wyjechałam następnego dnia rano, byłam pewna, że wzięłaś wszystko…!
– Z wyjątkiem kurczaczków – bąknęła Beata nieśmiało.
– Ochchch… cholera…!
Kurczaczki…! Piekielne, żółciutkie kurczaczki…! Żeby je piorun strzelił, Beata miała zamówienie na koszyczek wielkanocnych kurczaczków z bursztynu, jakaś głupia osoba z polonii amerykańskiej żebrała to ze łzami w oczach, płaciła straszne pieniądze, na dwa malutkie, ostatnie kurczaczki zabrakło jej surowca, a ja miałam akurat bursztyn w idealnym kolorze. Ktoś miał jechać do Stanów z tym draństwem i to już była ostatnia chwila, dlatego umówiłam się, że zadzwonię natychmiast po powrocie!
To, dlatego uporczywie czepiało się mnie to idiotyczne skojarzenie, zapalniczka z kurczaczkami…!
Stłumiłam jęki.
– Leży ten bursztyn dla ciebie, zapakowany oddzielnie, w torebeczce, czekaj, przyniosę, weź go od razu, bo znów się zapomni. Bierz natychmiast, schowaj do torby!
Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Wszyscy, z wyjątkiem Sobiesława, wiedzieli doskonale, że już dawno krzywiłam się na poczerniałe ze starości srebro, że już dawno zamierzałam je oczyścić. I nikt, ale to nikt kompletnie tego nie pamiętał!
Gdybym bodaj wysiliła się nieco i uściśliła skojarzenie…! Jeden telefon do Beaty wystarczał, żebyśmy nie wygłupiali się z matactwami i mieszaniem w zbrodnie, mógł sobie Majda zabijać ogrodnika bez naszego udziału! I mógł pan Mirek odpychać Wiwien, ile mu się podobało, też bez nas, może nieszczęsny komisarz Wólnicki miałby łatwiejszą robotę i mniejszy galimatias…!
No tak, ale wtedy nie spotkaliby się Julita z Sobiesławem…
Wyłącznie arcydzieła Beaty zdołały ukoić nasze uczucia. Dwa naszyjniki, trzy wisiory, jeszcze kilka drobiazgów, a cóż za cudowności ona robiła! Stanowczo powinna zastąpić pana Pasieczniaka w Kalifornii.
Sięgnęłam po tę drugą zapalniczkę, nielegalną, podwędzoną nieboszczykowi.
– Niech to ktoś ode mnie zabierze. Nie życzę sobie w ogóle na to patrzeć. Panie Sobiesławie, w spadku ona się należy panu.
Sobiesław nie chciał.
– Mowy nie ma. Do Mirka też nie należała. Ta idiotka mu ją wtryniła, a nawet nie wiem, czy to było jej. Kto ją przywiózł? Brygida. Dla kogoś…
– Dla tego spadkodawcy, jak mu tam było, Wiśniewski.
– To właściwie czyje to teraz jest? – zainteresował się Tadzio.
– Spadkobiercy. Młodego Majchrzyckiego.
– Podzielił mienie z Wiwien! Miała prawo obdarować pana Mirka!
– Miała czy nie miała, istnieją przecież jeszcze jacyś Majchrzyccy? Znalazła ich pani? Może oni powinni to dostać?
– O, rzeczywiście. Już lecę do nich z komunikatem, że ją rąbnęłam ofierze zbrodni i oszukiwałam policję z całej siły…
– To nie ty ją rąbnęłaś, to my…
– Ściśle biorąc, ja – rzekł zimno pan Ryszard. -I wcale nie zamierzam się do tego przyznawać. I w ogóle nie wiem, jak pani im to wytłumaczy, chyba że chce ją pani podrzucić tym ludziom potajemnie.
– To może ja nie będę na razie zabierał z powrotem wytrychów? – spytał Tadzio z uciechą.
Na myśl, że mielibyśmy teraz zacząć się zakradać do obcych osób w celu wzbogacenia ich podejrzanym mieniem, zrobiło nam się trochę słabo. Trudno było przy tym ustalić, kto właściwie miałby to robić. W tle majaczyła Brygida Majchrzycka, kojarzyła się z Wiwien, wizja była zupełnie okropna i w rezultacie nadłamała się zasadnicza część towarzystwa.
Sobiesław zgodził się wziąć zapalniczkę.