Świadkinię nieco zadławiło, chwyciła szklankę, gwałtownie chlupnęła sobie łyk herbaty, herbata była gorąca, to ją zatchnęło jeszcze bardziej, zerwała się, poratowała zimną wodą z kranu, od czego Wólnickiego dreszcze przeszły, bo zamigotały mu w pamięci ostrzeżenia, żeby tą wodą z kranu nawet zębów nie myć, zwłaszcza dzieciom, w popłochu pomyślał, że to chyba nie działa piorunująco, trupem mu ta baba pod nogami nie padnie, nic już na ten samobójczy wyskok nie mógł poradzić, patrzył tylko bezradnie, a świadkini wróciła na swoje miejsce przy stole żywa i na razie zdrowa.
– Myślałam, że coś mu się stało – ciągnęła, chrypiąc lekko, wpatrzona gdzieś w dal. – Upadł może nieszczęśliwie, nie wiem, co było, ratować chciałam, głowa, widzę, rozbita, Boże mój… Poderwałam się i widzę tę morderczynię, stoi, oczy wytrzeszcza ścierwo jedno, aż mi się coś zrobiło, no nie wiem, jakieś takie… Jakbym spętana była. A ona stoi…
– Już nie stoi. Co było dalej? Wyszła? Uciekła?
– A tam, wyszła! Potwór jakiś wpadł i ją wyciągnął, tak wpadł jak ta trąba powietrzna, a ja ciągle w czymś… Trzymało mnie. Teraz już wiem, tam są przewody elektryczne, zaplątałam się, jak dzwoni- łam, to zobaczyłam, kłębowisko takie. Na policję! od razu…
Podejrzenia komisarza wzrosły, a zarazem się za- chybotały. Zaraz. Spętana, zaplątana… Od spętania człowiek się mokry nie robi, chyba, że całkiem gdzie indziej, nie tak jak ona, od frontu. Jakby ktoś na nią chlusnął w lany poniedziałek. No nic, o tym za chwilę, nie wyschnie przecież w dziesięć minut, kontynuujmy…
– A nie do pogotowia?
– Akurat, do pogotowia! – prychnęła gniewnie Gabriela. – Na pogotowie to do usranej śmierci można czekać, a i to jeszcze po drodze człowieka zabiją, jak te w Łodzi. Policja prędzej przyjeżdża i ja to wiem, że doktora ze sobą mają.
– Jak wyglądała ta osoba w kącie? Zna ją pani? Potrafi ją pani opisać?
– Znać, to nie znam, pierwszy raz szantrapę widziałam, ale opisać mogę. Czerwona była strasznie.
– W jakim sensie czerwona? Na twarzy?
– Gdzie tam na twarzy, za twarz to się trzymała, o, tak – tu nastąpiła demonstracja, dłonie Gabrieli zakryły całe jej oblicze. – W ogóle była czerwona, żakiet chyba miała czy co, a włosy czarne. Taka z tych, co to się za nią każdy chłop obejrzy. Młoda.
Część nadziei komisarza zwiędła w zaraniu, bo już widział, że na portret pamięciowy nie ma, co liczyć. Zasłoniętej twarzy Gabriela trafnie opisać nie zdoła, może chociaż te widoczne fragmenty…
– Jakie miała oczy? Dostrzegła pani?
– A pewnie. Wytrzeszczone.
– Ale dokładniej, jakie? Niebieskie, czarne?
– Jak te wszystkie zdziry, wymalowane. A tak, to nie wiem. Świecące.
– A ręce?
– Co ręce?
– Ręce jakie? Pierścionki może miała albo obrączkę?
– Ręce jak ręce. O, pazury czerwone, ale nie bardzo długie, zaraz… takie średnie. I chyba pierścionek miała, a możliwe, że dwa, ale nie wiem, jakie. Też chyba czerwone. A włosy wcale nie kudłate, gładkie, jak to teraz moda. Ale długie czy krótkie, to już nie wiem.
– A ten potwór, co wpadł? Jak wyglądał?
– Wielki okropnie, ale na wygląd nijaki – orzekła Gabriela stanowczo. – Nic takiego do zapamiętania nie miał. Strasznie zwyczajny, a nawet mu się przypatrzeć nie zdążyłam, bo akurat te sznurki mnie oplatały. A on wleciał, za rękę ją złapał i wywlókł.
– I to jest wszystko, co pani widziała?
– No, tak się szastnął jakoś i już go nie było. I tyle.
– Czyli przyszła pani jak zwykle, z zakupami, weszła, zobaczyła brata…
– Ale! – przypomniała sobie nagle Gabriela. – Samochód stał jak wchodziłam, jak raz przed furtką. Tu wszyscy tak stają, żeby furtek nie zastawiać, brat; też, kawałek dalej swojego postawił, a ten stał, że jakby, kto z domu leciał, to prosto na niego. I wnosić coś albo wynosić, całkiem niemożliwe. Aż popatrzyłam na niego, ale co mnie obchodzi, jakby stał dłużej, tobym co powiedziała.
W Wólnickim na nowo zalęgła się odrobina nadziei, bo dotychczasowe śledztwo szło mu jak po grudzie. Co prawda siostra denata na znawczynię motoryzacji nie wyglądała…
– Jaki to był samochód?
– A bo ja wiem? Taki, co ich pełno jeździ. Na srebrny wyglądał, chociaż tu latarni mało i światło myli. Ręki w ogień nie włożę.
– Numeru pani nie dostrzegła?
Gabriela wzruszyła ramionami i nie udzieliła odpowiedzi.
– Siedział ktoś w środku?
– Też nie wiem. Może i siedział. Nie zaglądałam tak porządnie.
– Ludzi dookoła wcale nie było? Nikt z sąsiadów nie patrzył? Ktoś może z psem spacerował?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Ciemno było. Mają tu psy chodzą, dlaczego nie, prawie w każdym domu jakieś zwierzę, ale akurat nie patrzyłam. To nie wiem.
Komisarz westchnął ciężko i zwątpił w prawdziwość zeznań. Czy tu w ogóle był ktokolwiek? Nie wymyśliła ona sobie przypadkiem dziewczyny i potwora…? Przepytywanie sąsiadów postanowił odpracować jeszcze dziś, ale to za chwilę, bo już wisiał mu nad głową drugi temat. Motyw. Konieczność znalezienia motywu gryzła go wszędzie.
– No dobrze. To teraz druga sprawa. Brat był żonaty?
Coś się nagle w tej Gabrieli zmieniło, jakby się nastroszyła wewnętrznie. Wólnicki doznał wrażenia, że kotły z wrzącą smołą ustawiła na murach zamkowych, takie w nim błysnęło dziwne skojarzenie, chociaż wcale nie był miłośnikiem historii.
– Nie – wysyczała. – Rozwiedziony.
– Dzieci miał?
– Nie.
– Dawno się rozwiódł?
– Ze trzy lata temu.
– A teraz co? Młody człowiek, przystojny, nie kręciła się koło niego jakaś przyjaciółka? Narzeczona?
– Narzeczona! – fuknęła Gabriela tonem, w którym brzmiały razem wzgarda, gniew, głęboka niechęć i uraza. – Sto narzeczonych! Lecą, jak ta szarańcza do miodu! Mireczek opędzać się musi, bo to nachalne takie, rozszarpać by chciały na strzępy, nastarczyć im nie można, chciwe zdziry, wszystko dla nich. A o niego dbać trzeba, a nie pazurami wyrywać!
Gdyby komisarz był starszy i bardziej doświadczony życiowo, rozpoznałby bez trudu macierzyńską drapieżność. Ukochany synek i wokół niego wampirzyce, pragnące go zagarnąć dla siebie, wydzierające skarb tkliwym dłoniom rodzicielki. Najwyraźniej starsza siostra czulą się matką brata i podobny miała do niego stosunek. Komisarz jednakże nie był ani spętanym synkiem, ani tym bardziej zachłanną mamusią, nie wnikał w tego rodzaju układy rodzinne i psychologiczne wynaturzenia do niego nie dotarły. Nadal trwał w mniemaniu, że świadek może łgać perfidnie, słowa prawdy nie mówiąc.
– Znaczy, jakiejś jednej stałej nie miał? – uściślił, przy okazji przypominając świadkowi, że czas teraźniejszy jest tu nie na miejscu. – Ani żony, ani dzieci,
ani konkubiny. To kto po nim dziedziczy?
Zaskoczył Gabrielę kompletnie.
– Co?
– Pytam, kto po pani bracie dziedziczy? Kto jest jego spadkobiercą?
– Spadkobiercą…? Dziedziczy…? A co tu jest do dziedziczenia…?
Teraz nagle jej głos zadźwięczał ostro i nieufnie.
– No niechże pani nie żartuje! – zirytował się lekko komisarz. – Do kogo należy ten dom? Do kogo należy samochód? A pieniądze na koncie? A firma?. Co to za firma? Z czego pani brat się utrzymywał?
– No jak to, firmę ogrodniczą miał – powiedziała Gabriela po chwili milczenia, gapiąc się gdzieś w kąt kuchni. – Ogrody różnym urządzał, rośliny sprowadzał, drzewa sadził. On zawsze tak przyrodę lubił.
Wólnicki przyjrzał się wizytówce.
– I ta firma mieści się przy Sobieskiego? To co to