Выбрать главу

Wólnicki również westchnął i sięgnął po opinię patologa, którą mu dostarczono wyjątkowo szybko wyłącznie dzięki temu, że pewna nietypowość narzędzi zbrodni zainteresowała medycynę. Denat poszedł na stół w pierwszej kolejności.

– Nie uwierzysz. Najpierw dostał w łeb doniczką, a potem został czterokrotnie dziabnięty sekatorem.

Jeden cios prosto w tętnicę szyjną, wykrwawił się w parę minut. Ale już i ta doniczka nieźle mu dogodziła.

– Znaczy, poniósł ogrodniczą śmierć. Czym kto wojuje…

– Nie wygłupiaj się. Czekaj, zaraz, dziwnie dostał.

Obaj pochylili się nad zdjęciami, wywiadowca zaglądał Wólnickiemu przez ramię.

– To ten sekator? Rzeczywiście dziwny. Rozleciał się od samego dziabania? To solidny przyrząd, gałęzie tnie, a na człowieku się zdemolował?

– Otóż to! – przytaknął Wólnicki z takim triumfem, jakby dewastacja sekatora była jego osobistym osiągnięciem, i przysunął bliżej tekst pisany. – Znaczy nie, on już był rozpieprzony, zobacz, ostrza się nie schodzą, węższe załazi na szersze, a szersze wystaje, w dodatku poluzowany, o, słyszałem takie określenie, rozklekotany. Ale nie w tym rzecz, tylko w doniczce.

Wywiadowca przyjrzał się skorupom na zdjęciu.

– Nietypowa?

– Jak by tu… wazonowata. Trochę jak dzbanek. Wysoka, w środku pękata, a u góry się zwęża.

– Bez sensu. Ziemię widzę, coś w tym rosło? To jak takie coś przesadzać? Cholernie trudno wyjąć kwiatek ze zwężonej donicy, powinna być właśnie szersza u góry.

– Skąd wiesz?

– Matka się nade mną znęca. Kwiaty hoduje w domu i na balkonie i ściąga mnie do każdego przesadzania, bo powiada, że mam dobrą rękę. O doniczkach wiem wszystko.

– No, więc właśnie, tak mi tu napisali. Ślad po uderzeniu wskazuje, że dostał tym poniekąd do góry nogami. Sprawca trzymał za roślinę i walnął donicą, normalnie baba trzyma donicę i wali, bo kwiatka jej szkoda, a tu odwrotnie.

– Co to był za kwiatek?

– A cholera go wie. Tyle mam od patologa, z laboratorium wyników jeszcze nie dostałem.

– Ze zdjęcia wynika, że mocno podeschnięty. Może, dlatego nie było babie szkoda.

Przez chwilę wpatrywali się w podobizny narzędzi zbrodni i szczątków tajemniczej rośliny. Wólnicki się przecknął.

– No, więc masz nazwiska, telefony, trochę adresów, ale nie wszystkie…

– Komórki – skrzywił się wywiadowca.

– Znajdą ci właścicieli. Łap to damskie towarzystwo, muszę mieć jakieś rozeznanie, bo mi jeszcze służbowe kontakty dochodzą. Śmierdzi mi to całe przedsiębiorstwo, aż grzmot idzie, niech ja się w tym trochę połapię.

– Ale! – przypomniał sobie wywiadowca. – Mam tu coś dla ciebie i z tym przyszedłem, parę zeznań dodatkowych. Popytałem o ludzi, ta Pąchocka to nieduża ulica, w dodatku bez przelotu, to znaczy bez przejazdu, bo piesze przejście jest, ale i tak wielki tłum tam się nie kręci. Z obcych, to tak: na końcu mieszka fotograf i u niego różni ludzie bywają, mniej więcej w środku dentysta, pacjentów miewa umiarkowanie, prawie naprzeciwko dentysty przeróbki krawieckie, same baby przychodzą, a reszta to już w zasadzie stali mieszkańcy bez klientów. Tu masz spis, na wszelki wypadek. Nie ma, niestety, żadnego paralityka na wózku, żadnej wścibskiej staruszki, która by w oknie siedziała, żadnych ułatwień, tyle, że przytrafiła się jedna nerwowa matka, jeden zły uczeń i cztery osoby z psami.

Wólnicki słuchał w skupieniu, kryjąc niecierpliwość. Wywiadowca bezlitośnie podawał szczegóły, ale na szczęście trzymał się tematu.

– Matka czekała na spóźniającą się córkę i gapiła się w okno kuchenne. Ucznia rodzice zamknęli na piętrze, bo miał się przygotować do jakiegoś sprawdzianu, uczyć mu się chciało jak krowie tańczyć, więc też się gapił na ulicę przez okno. Między osiemnastą trzydzieści a dwudziestą matka zauważyła dwie dziewczyny, no, młode kobiety, jedna ruda, druga blondynka, nie razem szły, tylko każda oddzielnie, twarzy nie widziała, bo tam ciemnawo, a zwróciła na nie uwagę, bo wypatrywała córki…

– O jakiej porze mniej więcej? – przerwał Wólnicki.

– Około siódmej. Jedna trochę przed, druga trochę po. Przez tę córkę ciągle spoglądała na zegar, a córka wróciła tuż przed ósmą. Jeszcze ktoś się plątał, samochody podjeżdżały i parkowały, ale to jej nie interesowało, więc niewiele pamięta.

– Dziewczyny, dokąd poszły? Do którego domu?

– Ona nie wie. Okazywało się, że nie córka, więc przestawała na nie patrzeć.

– A uczeń?

– Uczeń patrzył z góry, z piętra. Dziewczyny widział, potwierdza, a poza tym jeszcze trzy osoby na piechotę, no i tych, co z samochodów wysiadali. Parkowanie go ciekawiło, bo tam ciasno.

– Bardzo dobrze – pochwalił Wólnicki. – Sprawca mógł przyjechać samochodem, nie musiał lecieć piechotą. Kogo widział?

Wywiadowca odsapnął i przejrzał swoje karteluszki.

– Spisałem ich, ale chyba tego nie odczytasz. Przepisać ci porządnie?

– Kretyńskie pytanie. Ale najpierw powiedz.

– No, więc te cztery osoby z psami też widział, trzech facetów i jedna kobieta, wszystkich zna z widzenia. Psy zna lepiej i wie gdzie mieszkają. Poza tym tak: najpierw szedł staruszek z laską, z siwą bródką, ale dziarsko szedł, tak jakby na energiczny spacer, chłopakowi skojarzyło się ze ścieżką zdrowia. Potem taki w sile wieku, coś długiego trzymał w ręku, powoli szedł i po numerach patrzył, więc chyba do kogoś, potem przygarbiona starsza pani z reklamówką w ręku. Przejechało i parkowało pięć samochodów, z czego jeden dojechał do końca ulicy, tam zawrócił i dopiero potem zaparkował…

– Gdzie?

– Tego chłopak nie wie, bo z góry patrzył, a tam trochę drzewa zasłaniają. Po swojej stronie ulicy widzi tylko przeróbki krawieckie, po przeciwnej widzi więcej, w tym dom dentysty. To znaczy wejście, furtkę w ogrodzeniu…

– A wjazdy do garaży? Są tam gdzieś? Bo wczoraj nie zwróciłem uwagi.

– Są, niewygodne cholernie. Ciasno w ogóle wściekle, jeden gniot. Furtki i garażu denata też nie widzi, tak nieszczęśliwie drzewo rośnie, akurat mu zasłania. Jeden samochód wyjechał, nie da głowy, który. Na końcu ten z czymś długim w ręku szedł jeszcze raz, z powrotem, ale długiego już nie miał. Ale i tak gówniarz nie wszystko widział, bo przyjazd denata przeoczył i tę jego siostrę przeoczył. Chwilami się jednak uczył przy biurku, czego teraz odżałować nie może.

– Radiowóz też przeoczył?

– A skąd. Od przyjazdu radiowozu aż do odjazdu oka od ulicy nie oderwał. Czekaj, mam tych z psami, dwoje dorwałem, jedno z nich, gość na rencie, ale nie stary i nie zramolały, powiada, że widział samochód, jak szedł z psem w jedną stronę, akurat zawracał 1 parkował, a jak wracał, samochód stał i ktoś w nim siedział. Przy kierownicy. Nie wie kto, nawet porządnie nie spojrzał, zarys głowy i tyle, ale że siedział, jest pewien. Koniec informacji, zaraz ci ich wszystkich przepiszę czytelnie. Dawaj te swoje lalunie, póki jestem w rozpędzie.

Chwycił długą listę Wólnickiego i już go nie było.

Zleciwszy właściwym osobom odszukanie Sobiesława Krzewca, komisarz zdecydował się osobiście dotrzeć do rozwiedzionej żony denata, rozwiedzione żony bywają niekiedy ogromnie użyteczne. Tylko przedtem musi jeszcze złapać ostatnią z podejrzanych bab, tę jakąś nieuchwytną dotychczas Julitę Bitte…

Komórka zadzwoniła, kiedy przejeżdżałam przez bramę.

– Jesteś w domu? – spytała Małgosia.

– Właśnie wjechałam.

– To my tam zaraz u ciebie będziemy. Za jakieś pół godziny.

Wyłączyła się, zanim zdążyłam jej odpowiedzieć. Otworzyłam wrota garażowe i nie skorzystałam z nich, przypomniawszy sobie o sadzonkach w bagażniku. Wygodniej było je wyjąć, póki stałam na zewnątrz.

Zdążyłam wyjąć doniczki, wstawić samochód do garażu i upewnić się gruntownie, że nie wiem, gdzie mogłabym nabyte rośliny posadzić, kiedy podjechały razem Julita z Małgosią. Co do Małgosi nie miałam wątpliwości, ale Julitę poznałam dopiero po chwili i chyba tylko dzięki temu, że srebrna toyota należała do niej.

– Rany boskie – powiedziałam, wstrząśnięta.

– Świetnie jej, nie? – pochwaliła rozradowana Małgosia, wchodząc do domu.

Julita szła za nią.

– Potraktowałam sprawę serio – oznajmiła mężnie. – Przestraszyłam się, naprawdę nie mamy teraz czasu na siedzenie w areszcie, więc zrobiłam, co mogłam. – Jak oceniasz?

Przyglądałam się jej z podwójnym podziwem. Nie dość, że w krótkich złotorudych włosach i zielonkawobeżowym kostiumie nie miała kompletnie nic wspólnego z brunetką w czerwonym żakieciku i czarnych spodniach, to jeszcze wyglądała prześlicznie. A dawno mówiłam, że od czasu do czasu powinna się przerabiać na jasno!

– Znakomicie! Nie poznałam cię, zagraj w coś, czym prędzej, powinnaś się wzbogacić. Gdzie tamten żakiet?

Julita podała mi foliową torbę.

– Przyniosłam, skoro kazałaś oddać go kotom. Na szczęście nie jest nowy, mam go już parę lat i mogę odżałować. Podłożysz im w całości czy trzeba go pociąć nożyczkami?

– Pociąć, pociąć – zadecydowała gorliwie Małgosia. – Potrafiły wyciągnąć z domku całą skórę baranią, potrafią i to. A kolor się rzuca w oczy. Gdzie nożyczki? A, tu. Guziki może ci zostawić?

– Nie całą skórę, tylko pół – skorygowałam, macają stół w holu w poszukiwaniu drugiej pary nożyczek. – Stara już była i zleżała. Guziki zostaw, a resztę w kawałkach podłożymy pod spód na górze i na dole. W dwie osoby górny domek się podniesie, silny chłop podnosi samodzielnie. Chociaż trzeba przydać, że z pewnym wysiłkiem.

– Daj, też będę cięła, widzę tu jeszcze jedne nożyczki – powiedziała Julita.

– Nie za drobno – ostrzegłam. – Małymi strzępkami będą się bawić i wywloką. Rękawy tylko wzdłuż.

– Ty masz jakąś obsesję na tle silnego chłopa? – zainteresowała się Małgosia i rozłożyła żakiet na dywanie. – Ciągle od ciebie słyszę silny chłop i silny chłop.

Prawie się obraziłam.

– No pewnie, że mam. Zazdroszczę silnym chłopom do szaleństwa od czasu, kiedy z bagażem wagi pięćdziesiąt sześć i pół kilo jechałam przez pół Europy. Z przesiadkami.