– W zasadzie w domu, ale ja muszę pani przedstawić…
– Przedstawienia mnie na razie nie interesują. A gdzie jest teraz?
– No, w domu jest. Czy pani sobie życzy…
– Nie wiem. Chyba życzę. Hej, co o tym myślicie? To nie do pana…
– No może…? – ożywiła się Julita. – Chyba Lewkowskim można powiedzieć prawdę? Może Ania mogłaby tu przyjechać?
– Czy pani Ania mogłaby tu natychmiast przyjechać? – spytałam w sposób, wykluczający wszelkie inne tematy i nawet zdążyła we mnie błysnąć wdzięczność dla moich przodkiń za okropny charakter. – Ale już, nóż na gardle, obiad, dziecko i resztę świata może pan wykończyć sam. O ile wiem, ma pan dwie ręce. I głowę.
– Tak, oczywiście. Aniu…? Ale ja muszę pani przedstawić…
– Najpierw pani Ania. Potem może pan przedstawiać, co pan chce.
– Aniu…! – krzyknął strasznie pan Tadeusz.
Z pogmatwanych dźwięków wywnioskowałam, że Lewkowscy się przestraszyli, być może spłoszeni moim nagłym pomieszaniem zmysłów, i Ania już do mnie jedzie. Wyliczyłam ją na sześć minut i uspokajająco pomachałam ręką do towarzystwa przy salonowym stole.
– No dobrze. Skoro pani Ania już jedzie, może pan przedstawiać.
– Wiem, że się pani nie zgodzi – zaczął pan Tadeusz ze skruchą – ale telewizja zgłosiła się z takim zaproszeniem i muszę je pani przekazać…
Pokiwałam na Witka, żeby mi dolał wina i z zimną krwią wysłuchałam propozycji wystąpienia w czymś rozrywkowym, czego w życiu nie oglądałam i co zapewne przeznaczone było dla odbiorców o poziomie poniżej czwartej klasy szkoły podstawowej, podupadłych umysłowo. Gdyby telewizja za tego rodzaju występ płaciła mi, na przykład, sto tysięcy euro, może bym się zastanowiła, chociaż i tak według norm europejskich byłaby to hańba niezmywalna, ale w obliczu tysiąca złotych…? Dlaczego, na litość boską, ja, nie aktorka, nie estradowiec, nie żaden cud urody, miałabym się prezentować w czymś, od czego skóra mi cierpnie wszędzie?
– Panie Tadeuszu, ile razy pan to oglądał? – spytałam delikatnie i łagodnie.
– Ani razu – wyznał uczciwie pan Tadeusz. – Ja nie oglądam tych rzeczy…
– To niech pan mi zada to pytanie drugi raz, jak pan obejrzy. Wie pan, cud zawsze może się zdarzyć. Poza wszystkim, przypominam panu, że ja piszę własne, a nie odtwarzam cudze. I nie śpiewam. W ostateczności mogłabym tańczyć, ale krótko, bo przy dłużej padnę trupem, więc jeśli pan lubi pogrzeby…
Pan Tadeusz moją wypowiedź zrozumiał właściwie, usprawiedliwił się obowiązkiem, bo mogłabym wszak nagle popaść w jakiś amok i zechcieć wystąpić, nie wiem dokładnie w czym, ale z pewnością w kretyństwie, i przyjął odpowiedź jako odmowną.
Ania Lewkowska przyjechała i w pierwszej chwili nie poznała Julity, mimo że spodziewała się jej, widząc przed bramą samochód. W drugiej się zachwyciła. W trzeciej została poinformowana o kłopotliwej sytuacji i dwóch wariantach wybrnięcia przynajmniej z tej wyłączonej komórki.
Słuchała uważnie i zastanawiała się krótko.
– A gdzie przez cały ten czas znajdował się twój samochód? – spytała przytomnie. – Mógł go ktoś zauważyć?
No tak, to nam do głowy nie przyszło. Następna spostrzegawcza osoba i grzęźniemy w bagnie coraz głębiej. Tylko patrzeć, jak gliny wymyślą, że było to morderstwo zbiorowe.
– Stał na ulicy – wyznała przygnębiona Julita.
– Bez przesady – zaprotestował Witek. – Takich toyot całe miasto jest pełne, nikt nie patrzy na numery bez powodu, nie wozisz na tylnej szybie tygrysa rozdziawioną paszczęką! Stuknęłaś kogoś? Zastawiłaś wyjazd z parkingu?
– Nie, skąd, normalnie stałam.
– To nikt nie zwrócił uwagi. Ciasno było? Gdzie dokładnie stałaś?
– W Alejach Jerozolimskich. Przed bankiem.
– Na płatnym, znaczy?
– Na płatnym. I zapłaciłam!
– Natychmiast wyrzuć bilet parkingowy! – rozkazałam z energią. – Jestem pewna, że go jeszcze masz, zaraz spalimy w kominku.
– Już wyrzuciłam, bo wetknęli mi za wycieraczkę seksowne panienki, więc pozbyłam się tego razem. Aniu, a kto u was był? I mógł mnie widzieć?
Ania Lewkowska zakłopotała się nieco.
– Tadeusz był, ale on zaświadczy, że byłaś. A samochód… wjechałaś za bramę… ale gorzej, że był ogrodnik, pryskał na drzewka. To nieduży teren, niemożliwe, żeby nie widział samochodu, gdyby rzeczywiście stał. Cały czas tam się plątał, w dodatku z pomocnikiem.
– Przekupić ogrodnika… – zaczęła z niesmakiem Małgosia.
– Odpada – przerwałam jej. – Nie posuwajmy się za daleko w matactwie. Już też nie mieliście, kiedy sobie pryskać, tylko akurat dzisiaj!
– Gdzieś ona jednak musiała być – zauważył Witek bezlitośnie.
– Na koniach! – ożywiła się nagłe Julita. – Pojechałam sobie trochę pojeździć dla zdrowia, czasem naprawdę jeżdżę, mam blisko…
– Gdzie Marta? – zwróciłam się gwałtownie do Małgosi.
– Nie wiem, miała być w Chojnowie, zaraz do niej zadzwonię. Też chciałam powiedzieć, że przekupywać ogrodnika, i do tego jeszcze z pomocnikiem, to całkiem bez sensu. Halo, Marta…? Gdzie jesteś…?
A gdzie byłaś…?
Pomysł z końmi spodobał się wszystkim. Okazało się, że Marta od rana rzeczywiście była w Chojnowie, ale tylko przez chwilę, zaraz potem zaś, o dziewiątej, pojechała do Bobrowca, z tym, że tam jej też już nie ma, właśnie wyjechała i wraca przez Konstancin. Komunikat o wizycie Julity w owym Bobrowcu przyjęła, zdaje się, spokojnie, i od razu podsunęła siwego wałacha, który dziś akurat powinien był się trochę przelecieć. Stajenny mógł nie widzieć Julity, bo objeżdżał innego konia.
Małgosia z uwagą wysłuchała propozycji córki i kazała jej po drodze wstąpić do ciotki.
– Własne dziecko namawiam do fałszywych zeznań – stwierdziła ze zgrozą. – Ale ogólnie ona wie, o co chodzi, trzeba tylko uzgodnić szczegóły. Tego wałacha podobno znasz osobiście?
– Znam – przyświadczyła gorąco Julita. – Nazywa się Sandor, młody jeszcze, już na nim jeździłam. Ja do Bobrowca mam blisko i często tam bywam.
– A samochód zostawiłaś za akacjami…
– Doskonałe miejsce!
– To gdzie ci było do komórki… Możesz ją teraz włączyć.
Julita wypukała kod i włączyła komórkę.
– To czy ja jestem jeszcze potrzebna? – spytała delikatnie pani Ania. – Bo skoro Julita była nie u nas, tylko u koni, może nie powinnam się wtrącać…?
Komórka Julity zadzwoniła, zanim zdążyliśmy odezwać się bodaj słowem. W pełnym napięcia milczeniu wysłuchaliśmy jednostronnej rozmowy.
– Tak, rzeczywiście, bardzo przepraszam – powiedziała ze skruchą Julita. – Ja nie mam stacjonarnego telefonu… Oczywiście, że przez komórkę, ale nie zdawałam sobie sprawy… Wczoraj… Pracowałam… teraz dopiero sobie uświadomiłam… U pani Chmielewskiej i właśnie, dlatego… Oczywiście, sądzę, że tak, pan pozwoli, że zapytam… No dobrze, tak, rozumiem. – Jasne, że zaczekam, pan przypuszcza, że ucieknę do Argentyny…?
Pod koniec rozmowy skrucha z jej głosu znikła całkowicie i zadźwięczały w nim spiżowe tony. Wyłączyła urządzenie i popatrzyła na nas wzrokiem, z którego tajfunem walił sarkazm.
– Niech nikt się z tego domu nie rusza, dopóki on nie przyjedzie. Oszalał?
– Z pewnością – przyświadczyła Małgosia. – Przecież nie wie, kto tu jest. A gdyby akurat był listonosz z listem poleconym…?
– Powiedział, że nie muszę cię pytać, jesteś zamieszana i też masz czekać. Aniu, może ty…? O tobie nie wie…
– Otóż nie wiem, czy nie wie – rzekła energicznie pani Ania. – Jeżeli wszystkich podejrzewa, może postawił kogoś na czatach? W domu mam męża i dzieci, i dochodzący obiad na kuchni, ale nikt z nich nie jest paralitykiem, ani, mam nadzieję, debilem. Na szczęście o niczym nie mam pojęcia, więc mogę spokojnie poczekać, ale skoro tak… Czy mogłabym też dostać trochę wina? Tadeusz po mnie przyjedzie, droga od nas do pani trwa cztery minuty razem z otwieraniem bramy, nawet befsztyki na patelni nie zdążą się przypalić. Nie mam befsztyków.
– Ciekawe, kto będzie pierwszy, ten gliniarz czy Marta? – zainteresował się Witek z uciechą i lekkomyślnie.
I nikomu z nas nawet nie zaświtało, ile pożytku z tej Marty wyniknie.
Adres, telefon i miejsce pracy byłej żony Krzewca Wólnicki już dostał, ale jeszcze raz spróbował złapać ostatniego świadka owego podejrzanego wieczoru. Tę jakąś Julitę Bitte.
O dziwo, odezwała się! Odebrała od razu, normalnie, jak człowiek, przeprosiła, przez pomyłkę miała wyłączoną komórkę. Przez pomyłkę, cha, cha. Specjalnie wyłączyła, żeby nie dać się złapać, cały ten czas poświęciła uprawianiu jakiejś kreciej roboty, ukrywała dowody bliskich kontaktów z denatem, zmawiała się z Gwiazdowskim, diabli wiedzą, co jeszcze… I gdzie się znajduje, proszę, w domu tej okropnej baby, cała szajka to jest czy co, melinę tam mają…? Niby ludzie na jakimś poziomie, ale jeśli w grę wchodzi grubsza afera, kto mają organizować, jak nie ludzie na poziomie? Nie menel jakiś przecież, nie analfabeta!
Gdzieś tam, w jakimś zakamarku umysłu zaświtało mu, że co tu ma do rzeczy jakakolwiek grubsza afera, na pierwsze miejsce pcha się zdenerwowana dziewczyna, wykantowana przez tego roślinnego podrywacza, w afekcie go trzasnęła i cześć, a może facet poderwanej dziewczyny, na afekt wskazuje wszystko. To niby, co, związek porzuconych dziewczyn? Partia zdradzanych facetów? Kretyństwo denne!
Zdusił jednakże błysk, na sygnale przeleciał jedną trzecią miasta, wyciszył się dopiero kilkaset metrów przed celem. Przy ogrodzeniu stały trzy samochody, furtka była uchylona. Na wabia…?
Nie z nim te numery. Zadzwonił. Odczekał. Zadzwonił ponownie. Już zaczął wchodzić, kiedy w drzwiach domu ukazał się ten, zaraz, który to? A, Głowacki. No proszę, personel na miejscu i w pogotowiu. – Wszedł i skamieniał. Jako fachowiec skamieniał na krótko i mógł żywić nadzieję, że nikt jego wrażenia nie dostrzegł.
Na fotelu przy salonowym stole siedziała sprawczyni zbrodni, dokładnie opisana przez siostrę denata. Długie, do ramion, czarne włosy, może nie całkiem proste, lekko falujące, ale nie wymagajmy za wiele, z czerwoną apaszką wokół szyi, z kieliszkiem w ręku… Dłoń, obejmująca kieliszek zaopatrzona była we wspaniałe, ciemnoczerwone paznokcie, a do tego oczy! Cóż za oczy…! Nawet bez zasłaniania twarzy, te oczy przebiłyby wszystko, wytrzeszczone, kretynka ta Gabriela, jakie znowu wytrzeszczone, wyraziste, ciemne, lśniące, ogromne, w ciemnej oprawie, oczy, których nie można nie zauważyć! To ona! Ona stała w kącie salonu zbrodni…!