I w tym momencie zadzwoniły mi dwie komórki równocześnie.
– Przepraszam – powiedziałam. – Niech pan to wszystko przemyśli, ja nie odmawiam odpowiedzi na żadne pytania.
Po czym na jednym ekraniku ujrzałam napisik, wskazujący, że to Julita, a na drugim, że pan Ryszard. Rany boskie, dzwonią obydwoje w tej samej chwili, coś się musiało stać…!
Na wszelki wypadek wolałam przejść gdziekolwiek dalej. Wybrałam pracownię, bo tam mogłam udawać, że rozmawiam służbowo. Obie komórki przyłożyłam do uszu.
– No? Co…?
– Tam był – powiedziała zdławionym głosem Julita – i zastał nas tam brat pana Mirka. Fotografik. I zabrał… swoje służbowe… zawodowe… potrzebne rzeczy… I nie wiemy…
– Pani Joanno, mały kłopot – rzekł mi w drugie ucho pan Ryszard. – Ten brat się zjawił i posądził nas o kradzież…
Nie czekałam na dalszy ciąg.
– Cicho bądźcie! Gliny są u mnie. Ale już kończymy konferencję. Przyjeżdżajcie natychmiast, naradzimy się, w ostateczności oddam mu tę cholerną, pomyloną zapalniczkę, bo to właśnie ona jest naszym gwoździem do trumny. Tylko popatrzcie z daleka, czy gliny odjechały!
Julita cichutko jęknęła, pan Ryszard wyłączył się bez słowa. Wróciłam do salonu z niemiłą świadomością, że znów coś przed komisarzem ukrywam, tym razem pojawienie się brata. Diabli nadali, akurat, kiedy wszyscy jesteśmy niewinni, jak te lilijki białe, w zeznaniach musimy kręcić i robić glinom koło pióra. A właściwie, dlaczego musimy…? A, bo w taką idiotyczną prawdę żaden policjant nie uwierzy.
Komisarz przyduszał pytaniami Martę. Spojrzał na mnie, już otwierał usta i znów zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na ekranik, Małgosia.
– Jest tam Marta? – spytała, zanim zdążyłam się odezwać.
– Jest.
– To my zaraz przyjedziemy.
Wyłączyła się. Komisarz patrzył na mnie jakoś dziwnie, ponownie otworzył usta i nagle zrezygnował z dalszego ciągu. Przysięgłabym, że tknęła go jakaś odkrywcza myśl, zerwał się, nie próbując nawet ukryć pośpiechu, oznajmił, że jeszcze tu wrócą i w minutę później już ich nie było.
Marta spojrzała kolejno na trzy zegarki, które miała w polu widzenia, jeden duży i dwa małe.
– Na drugi wykład już i tak nie zdążę. Mogę zostać chwilę? Tu superszoł się rozgrywa, ciekawa jestem, co teraz będzie.
– Twoi rodzice będą – powiadomiłam ją i zadzwoniłam do pana Ryszarda. – Już ich nie ma, odjechali możecie docisnąć. Gdzie jesteście?
– Za dziesięć minut będziemy, tu korek…
Poczułam się trochę jak dworzec kolejowy, rozkład jazdy mi się gmatwał. Na wszelki wypadek kluczem otworzyłam furtkę, którą sierżant niepotrzebnie zatrzasnął. Przezornie popatrzyłam w obie strony, czy komisarz przypadkiem złośliwie nie wraca, Marta przez ten krótki czas zdążyła sprzątnąć ze stołu objawy mojej gościnności. Dolałam wody do czajnika, pstryknęłam.
Małgosia z Witkiem pojawili się po czterech minutach, teoretycznie zostało sześć na udzielanie informacji, w praktyce wyszło tylko cztery i pół. Wieści udzieliłam w szalonym streszczeniu.
– Jeśli ma charakter po nieboszczyku braciszku… – zaczął złowieszczo Witek.
– Trzeba z nim pogadać jakoś bardzo dyplomatycznie – stwierdziła stanowczo zaniepokojona Małgosia.
– Pewnie, że trzeba dyplomatycznie. Rozgryźć faceta…
Przed ogrodzeniem zatrzymały się jeszcze trzy samochody.
Przez ułamek sekundy byłam przekonana, że do mojego domu wchodzi ogrodnik, świętej pamięci pan Mirek, nieboszczyk. Sylwetka, ruchy, karnacja, też ciemny, może oni się pomylili, Julita i pan Ryszard, to nie jego zwłoki tam leżały…? Ale nie, już w połowie dziedzińczyka ujawniło się coś innego, wyraz twarzy…? Coś ze środka…?
Brat nieboszczyka wszedł, przywitał się grzecznie, przedstawił i patrzył pytająco. Pan Ryszard i Julita chodzili tuż za nim, żadne z nich nie zdążyło się odezwać.
Świadoma powagi sytuacji tym razem naprawdę zamierzałam stanąć na wysokości zadania, wspiąć się na dyplomatyczne wyżyny, ocenić faceta i podstępnie, wyjawiając niektóre tajemnice, zataić niebezpieczną dla nas prawdę. Wplątać go jakoś w tę całą aferę bez szkody dla zdrowia. Grzecznie i przyjacielsko. Taktownie…
No i wyskoczyła ze mnie dyplomacja klasy szczytowej.
– Czy pan jest przyzwoitym człowiekiem, czy też może również oszustem? – spytałam wdzięcznie i nader taktownie od razu w przedpokoju.
Zdaje się, że na wszystkich uczyniłam wrażenie piorunujące. O, wielkie mecyje, co prawda wbrew zamiarom, ale nie pierwszy raz w życiu przecież!
Brat pana Mirka tępakiem nie był, to pewne, żachnął się lekko, sens pytania jednakże złapał w mgnieniu oka i wcale nie udawał, że nie.
– Możliwe, że okażę się skończoną świnią – powiedział gniewnie, wciąż jeszcze w tym przedpokoju – ale to żadna przyjemność, garb rodzinny na sobie nosić. Własnego brata szkalować, i to pośmiertnie, też obrzydliwe. Co z tego, że od piętnastu lat próbuję się odciąć, za wyrodka jestem uważany, uciekam od tego. Wśród obcych ludzi, z daleka, a, to owszem, znają tylko mnie i uważają za człowieka jako tako uczciwego, ale tu proszę, jednak na mnie spadło. I co ja mam zrobić? Nie chcę odpowiadać za mojego brata! I co, pytam, mam zrobić? Udawać idiotę?
Musiało w nim nieźle bulgotać, skoro mu się z miejsca tak ulało. Jeśli o kantach pana Mirka wiedział i zniesmaczały go całe życie, jak miał dać temu wyraz? Szczerość przemówienia biła w oczy, rzeczywiście miał problem.
Coś z tym fantem należało zrobić.
– Nie, idiotę nie – zapewniłam go ze skruchą. – To ja przesadziłam, bardzo przepraszam, wyrwało mi się. Chciałam tak od razu… no, może za szybko…
Brat pana Mirka opanował doznania.
– Nie wiem, kim państwo są i dlaczego musiałem tu przyjechać, spotkaliśmy się w okolicznościach dosyć dziwnych… – rzucił okiem na Julitę, na pana Ryszarda nie mógł, bo miał go za plecami, więc na Julicie poprzestał – o śmierci brata tyle wiem, że podobno został zamordowany przez jakąś dziewczynę. Tak twierdzi moja siostra, z policją jeszcze nie rozmawiałem.
Znów patrzył na nas pytająco. Zawahałam się, jak rzadko, kiedy. Czym prędzej spróbowałam wyobrazić sobie siebie na jego miejscu, obce osoby, obecne na miejscu zbrodni, wmawiają we mnie jakieś brednie… Wyobraźnia usłużnie ruszyła, zgadza się, właśnie tak, gdyby mi wszystko uczciwie powiedzieli, uwierzyłabym, gdyby usiłowali kręcić, wypierać się, coś ukrywać, prychnęli jakąś obłudą… A w życiu nie! No tak, ale ja pod tym względem zawsze byłam rekordowo głupia…
– Panie Ryszardzie, co pan na to? – spytałam nie pewnie, nie precyzując, co na co.
Pan Ryszard jednakże odgadł.
– Ja się czuję na siłach wybronić – rzekł mężnie. – Mam na myśli, że w razie, czego. Pani Julita chyba też? Ryzyk-fizyk, powiedziałbym prawdę.
– No to usiądźmy gdziekolwiek…
– W salonie – podsunęła Małgosia zachęcająco. – Z widokiem na koty. Koty działają zdrowotnie.
W salonie siedziała samotna Marta, bo Małgosia i Witek również znaleźli się w przedpokoju, gdzie zrobiło się trochę ciasno. Po chwili przy salonowym stole też zrobiło się ciasno. Jedyną nadzieję ulżenia atmosferze stwarzały koty, obecne na tarasiku za oknem.
Różnił się ten Sobiesław od Mirosława. Pan Mirek już by brylował, już by się starał robić dobre wrażenie, już by udawał, że świetnie się czuje i chce koniecznie uszczęśliwić wszystkich i podobać się każdemu. Już by komplementował, co najmniej Martę i Julitę, a możliwe, że nawet mnie, nie wspominając o Małgosi. Sobiesław milczał i czekał w cierpliwym skupieniu.
Poszłam do pracowni, przyniosłam cholerną zapalniczkę i postawiłam na stole, od czego wszyscy nieco zdrętwieli.
– To jest kość zgryzoty źródło zarazy, przyczyna kretyństwa i robak w naszym wspólnym ciele – oznajmiłam uroczyście. – Przedmiot bezwiednej kradzieży. Gliny o nim nie wiedzą.
Sobiesław patrzył na wspólnego robaka bez żadnego widocznego wrażenia.
– Byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się cokolwiek zrozumieć – wyznał jakoś dziwnie beznadziejnie.
– Ciotka, opamiętaj się – powiedziała Małgosia. – Pan nas ma za wariatów.
– I wcale mu się nie dziwię – mruknął Witek znad salonowego bufetu.
– Początek afery – uparłam się. – Uważam, że należy zacząć od początku, bo od końca się nie da. Na końcu robimy za złoczyńców, a na początku za pokrzywdzonych. To znaczy, za pokrzywdzoną ja, a wy jak sobie chcecie.
Zostałam grzecznie poproszona o zamknięcie gęby i zapewne słusznie. Ciężar pierwszych wyjaśnień wzięła na siebie Małgosia, później wtrąciła się Julita, następnie pan Ryszard. Kiedy dopuszczono mnie do głosu, Sobiesław patrzył już zupełnie inaczej i słuchał z żywym zainteresowaniem, podszytym lekką zgrozą. Wziął do ręki zapalniczkę i obejrzał ją ze wszystkich stron.
– Więc to państwo go znaleźli… – popatrzył na Julitę. – Siostra opisywała panią chyba jakoś inaczej… I rzeczywiście, rozumiem, wmieszali się państwo w zbrodnię wyłącznie przez ten przedmiot…
– I w dodatku to wcale nie jest ten przedmiot, tylko inny – przypomniałam z irytacją. – Skąd to się w ogóle wzięło u pańskiego brata? To nie jest rzecz na każdym kroku spotykana.
– Nie mam pojęcia. Stało chyba na regale już od ładnych paru lat, sześciu albo ośmiu, wpadło mi w oko, jak się Mirek domem chwalił, pokazywał, co i gdzie urządził. Zły byłem wtedy, nie chciałem patrzeć, więc ledwo zauważyłem, ale wiem, że stało. Kupił może…?
Zaprotestowałam energicznie.
– Mowy nie ma. Żaden z was, ani pan, ani pański brat, za młodzi jesteście obaj. Doskonale pamiętam, ze trzydzieści lat temu, ja też wtedy byłam młoda, sprzedawali to w Illum, w Kopenhadze. Sprzedawali…! Za duże słowo, raz sprzedali i cześć, w Ilium miewali wyłącznie przedmioty artystyczne, po parę egzemplarzy, a niekiedy tylko po jednym, na przykład meble Jacobsena, to najdroższy sklep w całej Danii. Moda na stołowe zapalniczki panowała wtedy dość krótko, a takiej jak ta nie widziałam nigdzie.
– Może dostał od kogoś w prezencie…?