Pokiwałyśmy głowami z politowaniem.
– Zaiskrzyło mu do niej – wyjaśniła Małgosia. – Tylko ślepy głąb mógł tego nie zauważyć. A jej do niego, zdaje się, też?
Przyświadczyłam.
– Do pana Mirka podobny, już pan Mirek wpadł jej w oko, a braciszek ma charakter chyba mniej rozrywkowy. Żadne z nich na razie szkody nie przyczyni.
– Ewentualnie może jeszcze skoczą razem na jaką kawę albo co…
Wólnickiemu rzeczywiście coś w umyśle wybuchło. Ta baba miała rację, należało szukać dwutorowo. Łapiąc gorączkowo ludzi i już węsząc między nimi sprawcę, zaniedbał milion spraw. Ten wątek roślinny, możliwe, że przestępczy, to jedno, a drugie dowody rzeczowe, a w końcu i ślady, i te papiery wetknięte unieruchomionej ciążą Kasi Sążnickiej mogły dużo wyjaśnić. O ile oczywiście obarczona wszelką dokumentacją przez całą komendę Kasia zdążyła do nich bodaj zajrzeć… Do czego należał wciąż niedostępny Szrapnel…? No, nie do dziewczyn chyba, pasował raczej do afery…
Połapał wywiadowców, przygniótł ich Szrapnelem i na sygnale wrócił do komendy. Coś już powinni dla niego mieć!
Mieli, dlaczego nie. Ceramiczna doniczka, kształtem zbliżona do dzbana, nie była zbyt porowata, znalazły się na niej bardzo wątpliwe odciski palców co najmniej dwóch osób, z czego tylko jeden odcisk jednego palca był wyraźny i nadający się do identyfikacji. Na sekatorze również, ślady fragmentaryczne i rozmazane, ale ich układ świadczył o sposobie trzymania narzędzia. Zarówno palce, jak i reszta dłoni wskazywały niezbicie, że coś tym sekatorem dziabano, nie zaś cięto. Dziabano, jasne, zgadzało się, dziabana była ofiara zbrodni.
Teraz należało już tylko znaleźć właściciela tego jednego wyraźnego palca.
Przekląwszy sam siebie, że nie załatwił tego od pierwszego kopa, Wólnicki z pewnym trudem zatrzymał umykające resztki przytomności umysłu. Z góry zrezygnował z wzywania do komendy wszystkich podejrzanych, doskonale wiedząc, jak takie wzywanie wygląda. Jeden się spóźni, drugi nie przyjdzie wcale, trzeci nie odbierze wezwania, czwarty przyśle zaświadczenie lekarskie… Zwyczajna daktyloskopia zajmie mu trzy tygodnie, a sprawca przez ten czas zdąży wyjechać do Australii. Czy tam do jakiejś Gwadelupy, z którą nie mamy umowy o ekstradycję. Żadne takie, trzeba inaczej.
W objazd potencjalnych sprawców wysłał technika, zaleciwszy mu pobrać tyle odcisków palców, ile tylko zdoła, poczynając od Gwiazdowskiego, który się wypiera samochodu, poprzez całe to jego towarzystwo, poprzez cały personel warsztatu Gwasza, aż do ostatniej dziewczyny, wchodzącej w grę, z byłą żoną ofiary włącznie. I mężem żony. I narzeczonym dziewczyny. I w ogóle wszystkich osób, które miały kontakty z zabitym ogrodnikiem. I w ogóle niech zaczyna od razu, bo tylko patrzeć, jak tych osób namnoży się pięć razy więcej.
Był to wybuch doskonale bezrozumnej nadziei.
Technik pomyślał, że może po prostu wyjdzie z komendy i zacznie łapać każdego, kogo spotka na ulicy, pobierając od niego odciski palców, w kolejce ich do siebie ustawi, ale nic nie powiedział i ruszył w drogę z walizeczką śledczą w ręku.
Ślady na drzwiach i oknach wykluczyły włamanie, tak furtka jak i drzwi zostały otwarte zwyczajnie, kluczami, i Wólnicki, wnioskując z obuwia denata, wydedukował sobie, że może przyszli razem, ofiara i sprawca. Sprawczyni. Nogi wytarli, na podłodze śladów błota nie zostawili. Wynikałoby z tego, że się znali, chociaż oczywiście ten cały Krzewiec mógł wpuścić i obcego, potencjalnego klienta. Ktoś tam już na niego czekał, względnie szedł za nim i od pierwszego słowa wyraził chęć urządzenia swojego ogrodu…
Zaraz, głupio trochę. Bo niby, co, obcy wszedł i bez dania racji z miejsca walnął donicą? I rzucił się z sekatorem na faceta, który jeszcze nie zdążył mu zrobić nic złego? Bzdura kompletna. Nie, musiała to być osoba znajoma, denat pozwolił jej wejść do domu, może niechętnie, ale jednak, awantura zaś wybuchła w środku, a nie na zewnątrz.
Chociaż… A jeśli to któryś narzeczony…? Symulował zainteresowania ogrodnicze, denat go w życiu na oczy nie widział…
I znów Wólnicki pożałował, że nie kazał sprawdzić całego domu, bo może te wybrakowane odciski palców znalazłyby się na przykład w sypialni albo w łazience? Na dole nigdzie więcej ich nie było, niczego sprawca nie dotykał, wyłącznie donica i sekator, i cześć. Szklane kufle zleciały, bo Krzewiec, padając, runął na regał, próbował się go przytrzymać, jeden ślad o tym świadczył, nie zdołał, upadł, już podziabany, a cholerny sprawca zostawił pobojowisko i uciekł. Nie zginęło nic poza owym przedmiotem, określonym przez siostrę mianem zapalniczki stołowej. Po tę zapalniczkę przyszedł czy co? I musiał zabić Krzewca, żeby mu ją zabrać? Przecież nie była, do diabła, zrobiona ze złota!
Dał spokój technice, która tak skandalicznie poskąpiła mu pomocy, i przerzucił się na papiery.
Kasia Sążnicka odwaliła potężną robotę, aż się Wólnicki zdumiał. Prawie nie uwierzył własnym oczom. Nie był wszak jedynym dostarczycielem lektury, zaskoczył go zapał, z jakim pogrążyła się w tym całym ogrodniczym śmietniku, odsuwając na bok wszelkie inne dokumenty. Kasia miała dobre serce, widząc wyraz twarzy Wólnickiego, dobrowolnie j bezzwłocznie jęła wyjaśniać sprawę.
– Nie zauważyłeś, co mi dajesz? Tu zdjęcia są, cała kupa. Chłopak jak brzytwa, ja mam słabość do takich, przyjrzyj się, Mefisto! Diabeł mu z twarzy wychodzi, ale powiem ci, że sztuczny, taki trochę na siłę robiony, znam się na tym, bo mój mąż też z tych samych, tyle że on prawdziwy. Z natury. Iskier sobie nie musi dokładać, a ten twój denat przysięgnę, że wygląd wykorzystywał i przemocą z siebie ognie krzesał, bo dziewczyny na to lecą. Też bym poleciała, gdyby nie to, że dorwałam sobie własnego i już nie muszę. Z ciekawości się za tę makulaturę złapałam i proszę, mądrzejsza jestem niż myślałam, dobrze zgadłam. Kanciarz rekordowy, oko bieleje, kit wciska na wszystkie strony, a prawdą by się chyba udusił!
Z całego serca i z wielkim ogniem pochwaliwszy gust Kasi, Wólnicki chciwie zażądał rezultatów szczegółowych. Zostały mu przekazane w słowach możliwie prostych, dostępnych najtępszemu nawet umysłowi.
– Na płci podzieliłam. Chciałeś, nie?
Chcieć Wólnicki chciał, ale z niejakim osłupieniem popatrzył na dziewięć stosików i stosów rozmaitej wielkości, które Kasia starannie wyrównywała na swoim biurku. Zajmowały całą jego powierzchnię, choć każdy wyglądał mizernie. Na litość boską, wydawało mu się, że płci jest dwie, chyba, że Kasia uwzględniła także kochających inaczej, ale to i tak do dziewięciu byłoby daleko.
Kasia nie skąpiła wyjaśnień.
– Korespondencja prywatna, baby, faceci. Rachunki, on płacił, rachunki, jemu płacono, oddzielnie baby, oddzielnie faceci. Służbowe. Rachunki domowe. Naukowe czy jak to nazwać, analizy z gatunku botanicznych. Skandal. To właśnie z tego wychodzi mi cholerne świństwo. Popatrz sam, nic tu nie jest kompletne i porządne, to strzępy i moim zdaniem pozostawione przez niedbalstwo, ale można się z nich połapać, o co chodzi. No, szczęśliwie działał na małą skalę.
Wólnicki natychmiast przypomniał sobie zapłakaną laborantkę Elizę i ucieszył się, że mniej więcej rozumie sedno rzeczy. Kasia potwierdziła okropne przypuszczenia, ze wszystkiego wynikało, że nieboszczyk uprawiał nader osobliwą działalność ogrodniczą, nazywało się to usuwaniem bezużytecznych i niszczeniem szkodliwych roślin, a de facto było czymś idealnie odwrotnym. Zarabiał na tym podwójnie, za usuwanie i niszczenie płacono mu wprawdzie skromnie, ale za to klienci, którym owej szkodliwości dostarczał, bulili niezły szmal. Kameralna afera, jak w pysk strzelił! Kant wychodził na jaw najwcześniej po roku, a bywało, że po dwóch i trzech latach, zaś roznoszenie zarazy miało swój paragraf w kodeksie karnym. Przez moment Wólnicki czuł ulgę, iż roznosiciel nie żyje, bo z paragrafami dotyczącymi przyrody nie miał dotychczas do czynienia i nie wiedziałby nawet, do kogo z tym lecieć. Wydział zabójstw nie zajmował się florą.
– Korespondencji prywatnej tyle, co kot napłakał – streszczała nadal Kasia. – Ludzie teraz nie piszą na papierze, tylko mailują, esemesują, dzwonią i w ostateczności faksują, ale trochę jest. Głównie na zdjęciach, o, popatrz, tu dziewucha w doskonałym stanie, kocha go, a tu zdechła irga, aż się dziwię, bo to mocna krzewinka. Powiększenie, jakiś pasożyt po niej lata, z tyłu groźba karalna, ten ktoś mu tego nie daruje, ale bez podpisu, też się dziwię, że to trzymał, bo powinien był od razu zniszczyć. Więcej mówią rachunki, a najwięcej notatki, jakaś Wiwien przez wu, nazwiska nie ma, ale są telefony…
W wielkim skupieniu Wólnicki poczynił sobie dwutematyczne zapiski, w jednej rubryce dziewczyny w drugiej płeć męska, przy czym płci męskiej dotyczyły wyłącznie rachunki, z czego można było wnioskować, iż uczucia świętej pamięci pana Mirka nie prezentowały żadnych zawirowań. Wśród dziewczyn natomiast wątpliwości budził wiek i żadna pewność w kwestii rodzaju kontaktu nie istniała, taka na przykład pani Dobromira Wojtczak równie dobrze mogła być spragniona gorących uścisków młodzieńca, jak i tawuły pojedynczolistnej, która jej zmarniała, zamiast bujnie wyrosnąć.
Kiedy uświadomił sobie, ile osób musi sprawdzić, zrobiło mu się trochę słabo. Odrobiną nadziei błyskały nazwiska, powtarzające się częściej, zorientowana świetnie w rodzaju roślin Kasia posłużyła pomocą, bo rzadsze i droższe miały prawo budzić większe namiętności, i na pierwszym planie znalazło się sześć osób. Trzy baby i trzech facetów. Od nich należało zacząć tę galerniczą pracę.
O, nie, nie dostał Wólnicki dostatecznego personelu. Taki drobiazg, jak jedno zabójstwo zwyczajnego faceta, ani to mafia, ani polityk, ani miliony w grę nie wchodzą, ani seryjny morderca, któż by dla głupstwa zupełnego zatrudniał tłum funkcjonariuszy! Ma sobie dać radę własnymi siłami i cześć.
Wólnicki spochmurniał, zaciął się i bez chwili zwłoki przystąpił do dawania sobie rady nadal własnymi siłami.
W starym fotelu pana Mirka mojej zapalniczki nie znaleziono.
Pan Ryszard, zły i zmartwiony, wrócił do domu, Julita z Sobiesławem zostali sami.
Mieniem zgasłego w kwiecie wieku brata Sobiesław nie przejmował się wcale, spadek niewiele go obchodził, ale przedziwna kradzież denerwowała go niewymownie. Hipotetyczna kradzież, bo w końcu istniał cień wątpliwości, to całe towarzystwo mimo wszystko mogło się mylić i nie Mirek podwędził zapalniczkę klientki, tylko ktoś inny. Sobiesław przyjąłby zapewne taką wersję, wzruszył ramionami i nie zawracał sobie głowy głupim podejrzeniem, gdyby nie Julita.