– Nie korespondował pan z nim?
– Nie. Życzenia świąteczne wysyłałem do siostry i tyle
– A co się panu u niego tak nie podobało?
Sobiesław popatrzył na Wólnickiego i skrzywił się z niechęcią.
– Mam go szkalować pośmiertnie?
Wólnicki pomilczał chwilę, przyglądając mu się potępiająco.
– Ktoś pańskiego brata zabił, prawda? Może to był ktoś, komu on wyrządził jakąś krzywdę? Może ktoś, kto go nienawidził za jakieś sprawy sprzed lat? Może mściwa podrywka? Nie chce pan pomóc?
– Wątpię, czy potrafię. Sprzed lat, sprzed lat… Nawet nie pamiętam tych dziewczyn, które wystawiał rufą do wiatru, a zdaje się, że dużo ich było, on miał powodzenie. I przed laty… no, nie skończył tego SGGW, ale ogrodnictwem zaczął chyba zajmować się uczciwie, dopiero potem… czy ja wiem, jak to nazwać… jakieś krętactwo… Więcej w tym było atmosfery niż konkretów. Jedno wydarzenie tylko pamiętam, zdjęcia chciał, żebym zrobił, w ogrodzie botanicznym, zdjęcia roślin mam na myśli, a potem podał je za swoje, to znaczy nie, że zdjęcia jego, tylko rośliny. Swąd mi z tego zaleciał… No i, ogólnie biorąc, nie był solidny.
– Mieszkał pan u niego w czasie pobytów w Warszawie?
– Nie u niego. U siebie.
– To znaczy gdzie?
– U niego – odparł Sobiesław i uświadomił sobie, co mówi. – Mam na myśli w tym samym domu. W połowie jest to mój dom, nie wiem, czy pan już sprawdził…?
Owszem, Wólnicki sprawdził. Dom na Pąchockiej rzeczywiście posiadał dwóch właścicieli, Sobiesław zapłacił dokładnie połowę kosztów, istniały na to pokwitowania i sporządzony został akt notarialny, połowa nieruchomości, zatem należała do niego. Druga połowa wchodziła w skład masy spadkowej.
– Wie pan coś o testamencie brata?
– Nie. Jeżeli ktokolwiek wie, to tylko siostra. Wątpię, czy napisał testament.
Wólnicki już wiedział, że nie i że teraz Sobiesławowi przypadnie trzy czwarte domu, a Gabrieli jedna czwarta i, jak znał życie, był pewien, że brat siostrę spłaci, ale nie zamierzał teraz się tym zajmować.
– Ale rozmawiał pan z bratem, kiedy pan tu bywał?
– Jasne, że tak. Niewiele, ale owszem.
– No, więc musi pan o nim coś wiedzieć. O czym pan rozmawiał? Samo takie… co słychać, jak ci się wiedzie?
– W zasadzie tak – Sobiesław w zadumie spojrzał w okno, sięgnął do kieszeni i nagle jakby się przecknął. – Zaraz. Czy ja jestem o coś oskarżony? Albo podejrzany? Albo w ogóle zatrzymany?
Wólnicki ukrył zdziwienie.
– Nie, cóż znowu!
– To znaczy, w każdej chwili mogę stąd wyjść?
– W zasadzie tak. Jest pan świadkiem.
– No właśnie! – ucieszył się świadek. – To mój brat, mogę odmówić zeznań, jest coś takiego w kodeksie. No to oświadczam panu, że jeśli mi pan nie pozwoli zapalić, zbieram odwłok z tego mebla i wychodzę. To nie jest miejsce słodkiego relaksu, akurat wymarzone, żeby rzucać palenie!
Komenda to nie szpital ani też zakład kosmetyczny większość zatrzymanych aromatem róż i fiołków nie wonieje, zakaz palenia mógł sobie istnieć, ale zarazem istniał też zakaz znęcania się nad przesłuchiwanymi. Nie wolno im odmówić wody, pożywienia, pomocy lekarskiej, a możliwe, że także różnych innych niezbędnych do życia elementów, ponadto metody przesłuchań bywają różne.
– Dla strony obcy, to w sądzie – mruknął pouczająco Wólnicki, westchnął ciężko i wyjął własne papierosy.
Sobiesław też wyjął i kiwnął głową.
– Przeważnie Mirek się zwierzał, ja mniej…
– Dlaczego?
– Moje sprawy go nie obchodziły. Wie pan, ogólnie nic ciekawego, za dziewczynami nie latam, aktorki, modelki, politycy, to nie dla mnie tematy, a zwierzęta, rośliny, minerały, detale w sztuce… żadna atrakcja. Ja maniak jestem, fotografia to nie tylko mój zawód, także moje hobby, w razie gdybym teraz na to wlazł, niech pan mnie skopie, inaczej zagadam pana na śmierć. A Mirek miał to gdzieś. Więc raczej on… Chwalił się. I coraz bardziej mnie zniesmaczało, bo na moje oko szedł w przekręty, satysfakcję mu sprawiało, jeśli kogoś wyrolował, rósł, można powiedzieć, we własnych oczach. Lepszy ode mnie, ja ten kretyn, artysta, a on szmal robi, proszę. A zaczęło się od domu, ja swoją połowę zapłaciłem gotówką, a on na kredytach jechał i to go cholernie bodło…
– Moment – przerwał Wólnicki. – Te przekręty właśnie. I ludzie. Jakieś szczegóły?
Sobiesław się skrzywił i również westchnął.
– Otóż to. Prawdę mówiąc, nie słuchałem. Piąte przez dziesiąte mi koło uszu przelatywało, bo powiem panu, głupio to brzmi, ale nic nie poradzę, mnie na pracy zależy. Na rezultatach. Forsa rzecz wtórna, w tej chwili już sama leci, a ja chcę osiągać swoje prywatne sukcesy, to też taka ambicja, moje ma być najlepsze. Miałbym paskudzić robotę i cieszyć się, że na tym więcej kasy zachapałem? Przecież by mi wstyd było przed samym sobą! A to, cholera, mój brat, wstyd mi było za niego, głupio jak diabli, z dwojga złego wolałem już temat dziewczyn, chociaż też mnie zbrzydzał.
– No właśnie, dziewczyny – ucieszył się Wólnicki. – Może bodaj cokolwiek pan pamięta? Jakieś jedno wydarzenie, jedną osobę…?
Sobiesław zmarszczył brwi i znów zapatrzył się w okno.
– Jedno… Zaraz. Ostatnim razem chyba, kiedy ja byłem…? Prawie trzy lata temu. Ejże, to może nawet dwa wydarzenia… Ale będzie mętnie – zastrzegł się.
Wólnicki z wielką skwapliwością zgodził się, że może być mętnie.
– Dziabnęło mnie i dlatego pamiętam. Jakiś wiekowy facet, na stare lata chciał w ogródku mieszkać… Tak mi wyszło. Nie znał się na roślinach… wszystko jedno, na drzewach, na kwiatkach… Mirek coś mu wetknął takiego… buble. Skórę z niego zdarł i natrząsał się, że gość zdąży wykorkować, zanim mu ta flora zdechnie. No, nie spodobało mi się to, a jeszcze bardziej mi się nie podoba, że teraz panu o tym mówię. Jeśli pan rozgłosi… O cholera, nagrywa pan?
– Drobnostka, my rzadko rozgłaszamy – zapewnił Wólnicki pośpiesznie, omijając kwestię nagrywania.
– A nazwisko tego klienta?
– Nawet nie wiem, czy je wymienił. Ale urządzał go właśnie trzy lata temu. Ale, zaraz… czy to nie był ktoś znajomy? „To ten, wiesz…", takie słowa do mnie powiedział. Otóż nie wiem, nie wnikałem. I nazwisko nie padło. Nie mam pojęcia, kto to był.
– A to drugie? Mówił pan, że może nawet dwa wydarzenia?
– A, no właśnie, jedno przy drugim. Kontrastowo. Facetkę miał akurat, równocześnie, też starszawą, i nie mógł sobie z nią dać rady, kręciła nosem, awanturowała się, ledwo połowę towaru jej wtrynił i zły był, bo też miał nadzieję, że krótko pożyje, a on swoje zgarnie. Jakoś tak razem o tym słyszałem, no i tyle. Nazwiska facetki też nie znam.
– Wielkiego pożytku z pana nie mam. Szkoda. A co z tymi dziewczynami?
Sobiesław wzruszył ramionami.
– Akurat wtedy Mirek się rozwodził czy może świeżo rozwiódł, nie jestem pewien. Jego żona odeszła, miała dosyć. A dziewczyny…? Rany boskie, cały kalendarz tam się plątał, nie, przykro mi, nie pamiętam, nic wystrzałowego, jeden ogólny schemat z tego wychodził. Albo chwilowa podrywka, taka dla przyjemności, albo coś pożytecznego, miał chyba zwyczaj przez dziewczyny dopadać klientów. Każda mu dawała jakiegoś wujka, kuzyna, znajomych, reklamę mu robiły, łapał gościa i dziewczynę od piersi odstawiał. Wie pan – usprawiedliwił się nagle – ja nie postanowiłem się mścić na zabójcy brata. Może to obrzydliwe z mojej strony, ale mam wrażenie, że Mirek sam na swój koniec pracował. W afekcie go ten ktoś kropnął, tyle, że, mimo wszystko, chyba przesadził…
Wólnicki zorientował się nagle, że świadka wypełniają przerażająco mieszane uczucia. Rozgoryczenie, pretensja do nieżyjącego brata, pretensja do jego zabójcy, wielki żal, silnie tłamszone poczucie sprawiedliwości, mnóstwo różnych innych doznań, których już nie próbował precyzować. Nie wydawało mu się, żeby ten cały Sobiesław coś istotnego ukrywał, a jego stan majątkowy, ostatecznie, był do zbadania. Siostra zresztą to samo mówiła, Sobek od rodziny odskoczył, gdzieś tam się pęta, prawie wcale go nie ma. Alibi… Na Grenlandię niezły kawałek drogi, telefon w Kopenhadze do sprawdzenia. Jedno, co mu się potwierdzało, wyłaziło na plan pierwszy i w co już musiał uwierzyć, to osobliwa działalność tego, pożal się Boże, ogrodnika…
Na wszelki wypadek jeszcze tylko zadał kilka pytań. Świadek nie musiał wiedzieć, iż chodzi o osoby podejrzane, z którymi jego brat ostatnio miał do czynienia. Nie znał ich. Do wymienianych przez komisarza nazwisk odniósł się obojętnie.
Nie, z brata ofiary pożytku nie było. Stanowczo większe nadzieje stwarzała Wandzia u Anny Brygacz…
Sobiesław wyszedł z komendy i odetchnął z ulgą. Udało mu się ominąć wszystkie pułapki, ukryć dzisiejsze poczynania i znajomość z towarzystwem podejrzanych, okiem nie mrugnąć przy wymienianych przez komisarza nazwiskach. O całej reszcie kontaktów brata rzeczywiście nic nie wiedział, więc żadnym niebezpieczeństwem nie groziły, o własnych sprawach mógł ględzić do upojenia, ale pożytku to nie przysparzało. Drgnął w nim żal, wolałby, żeby Mirek żył, niechby nawet i na niego samego odium spadało, ale do jego zabójcy nie mógł jakoś żywić nienawiści. Cholera, tylu ludziom się ten głupi dupek ponarażał… Z drugiej strony wystarczyło może dać mu po mordzie, a nie zaraz zabijać! No trudno, przepadło. Zrobi, co może, żeby, chociaż na malutkim kawałku oczyścić jego pamięć, czas już na spotkanie z dziewczyną…
Natychmiast po wyjściu Sobiesława Wólnickiego tknęło podejrzenie. Zaraz, przyleciał facet około jedenastej, spotkał się z siostrą, niech będzie, sam powiedział, że było to krótkie spotkanie. Do komendy przyszedł dziesięć po czwartej, krótkie z siostrą, powiedzmy, do pierwszej, rozpakować się nie zdążył, nie pił przecież, trzeźwy jak świnia, to, co robił przez prawie trzy godziny? Kto go tam wie, jak było, nazwisko już sobie wyrabia, może braciszek kompromitował je tak, że należało się go pozbyć? Czemuż, do diabła, nie spytał go o to?