Выбрать главу

Zgłupiał chyba? Cholerna sprawa! I nawet nie ma się, z kim naradzić. Grenlandia, Grenlandia, wielkie mecyje, przylecieć i odlecieć po godzinnej przerwie, niejeden już brat zabił brata, Kain i Abel chociażby, Romulus i Remus, zaraz, który tam którego…? Było nie latać na wagary, tylko uczyć się historii…

Czując wyraźnie, iż popada w przesadę, Wólnicki postanowił przynajmniej wyeliminować z grona złoczyńców tego całego Sobiesława. Telefon, świadek, po polsku… I natychmiast wraca na Dawidy, do jedynej prawdziwej, wiernej wielbicielki denata!

***

Wandzia Selterecka siedziała w świeżo dowiezionych tujach i płakała rzewnymi łzami. Na skraju kłującego gąszczyku Anna Brygacz gniewnie wygłaszała karcące przemówienie.

– …ofiaro głupia, ile sobie do ciebie gęby nastąpiłam?! A mówiłam, że nieszczęście, jakie z tego wyniknie! Romea sobie znalazła, królewicza na białym koniu, oślico jedna, jak ślepa, jak głucha, teraz, chociaż ten pysk trzymaj zamknięty! Komuś ty go jeszcze nastręczyła, głąbie kapuściany, żeby nie twoja matka dawno by cię tu nie było, ja tu odpowiadam i ze mnie krętacza robisz, łaska boska, że tego gówna dopadłam od pierwszej sadzonki! A i tak za późno! Won stąd, do domu jazda i przestań ryczeć w tej chwili! Jak do pnia mówić, jak do łajna krowiego, co się tobie majaczyło w tym pustym czerepie, najgłupsza kura świata ma więcej rozumu od ciebie! Co tam tak szeleści…? Och żeż ty zgryzoto ostateczna, ty flądro rozmazana, ty wody nie zakręciłaś…?!!!

Za plecami pani Anny stał w cieniu komisarz Wólnicki i z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwał pouczeń życiowych. Ku wielkiemu jego żalowi urwały się, bo pani Anna skoczyła wokół długiej grzędy niczym konik polny i pluszczący szmerek ucichł. Kilka słów pod adresem niedbałej pracownicy jeszcze stamtąd padło, po czym, odwróciwszy się, ujrzała komisarza, ucięła przemówienie i resztę poglądów wtłoczyła w siebie z powrotem.

– A, to pan – rzekła. – Słucham, o co teraz chodzi?

Otwierając usta, Wólnicki uczynił gest w kierunku rozpłakanej Wandzi, ale nie zdążył nic powiedzieć. Pani Anna go ubiegła.

– Pan ją zostawi na razie. Zakochała się, idiotka, w nieboszczyku i sam pan widzi. Zaraz się uspokoi i też do domu przyjdzie. Proszę, proszę. No!

Gniewne i rozkazujące „No!" nie odnosiło się do komisarza, tylko do skulonej w tujach Wandzi, która załkała żałośniej. Anna Brygacz energicznym krokiem ruszyła ku domowi, a Wólnicki poszedł za nią z lekkim wahaniem.

Słusznie uczynił, bo w ciągu pięciu minut alibi pani Brygacz zostało potwierdzone, wymienione przez nią osoby znajdowały się na miejscu i nie kryły wcale, iż przywiodła je ciekawość. Nikt z nich akurat nie miał na sumieniu żadnych przestępstw ani nawet wykroczeń, nikt się gliniarza nie obawiał i wszyscy chętnie przystąpili do zeznań, dobitnie wskazujących, że niedzielny wieczór spędzili bogobojnie i pracowicie. W towarzystwie, tak jest, pani Anny.

Wólnicki głupi nie był, swędem mu żadnym nie zaleciało, alibi jednej z podejrzanych miał z głowy. Mógł się zająć szlochającą Wandzią.

Wandzia posłusznie odczepiła się od tuj i wkroczyła do domu. Na pytanie, gdzie była i co robiła w ową zbrodniczą niedzielę, odpowiedziała wprawdzie wzmożonym potokiem łez, ale wśród strumieni plątały się i słowa. W dyskotece była, tak sobie pojechała, dla rozrywki, skąd mogła wiedzieć, że taka straszna rzecz się stanie…

– Sama pani tak pojechała? – spytał podejrzliwie komisarz.

– Sa aa ma… – wyłkała Wandzia.

– I dlaczego tak, sama? Nie ma pani żadnego towarzystwa?

– Nie ee chcia aa łaam…

– Na księcia czekała – wysyczało się pani Annie na stronie.

Wólnicki poprosił o ciszę, ale uwagę podchwycił. Prawie już tracił cierpliwość, kiedy udało mu się Wreszcie wyłowić z potoków jedną małą rybkę. Wandzia pojechała do dyskoteki sama, bo miała nadzieję na spotkanie tam pana Krzewca.

– Umówiła się pani z nim?

– Nie eee…

– A miał tam w ogóle być?

– Nie eee… Ale mógł…

Wólnicki się zdumiał, bo pan Krzewiec, jego zdaniem, wyrósł już z wieku dyskotekowego. Móc być, owszem, mógł, z jakiej jednakże przyczyny?

– Pan Krzewiec chodził po dyskotekach?

– Nie eee…

Po kolejnych wysiłkach udało mu się zrozumieć… Ściśle biorąc, uzyskał informację, ale jej nie zrozumiał… W dyskotece, gdzie Krzewiec nie bywał, Wandzia, wcale z nim nieumówiona, siedziała i, wpatrzona w wejście, wyobrażała sobie, że on się nagle w tym wejściu pojawi. Wyzute z sensu i nie do pojęcia.

Gdyby był młodą, beznadziejnie głupią i śmiertelnie zakochaną dziewczyną, ze zrozumieniem idiotyzmu nie miałby najmniejszych trudności. Nie był jednakże, dzięki czemu poczuł się nieco ogłuszony, a nieufność zakwitła w nim tropikalnym kwieciem. Czym prędzej wrócił na grunt ściśle służbowy.

– Ktoś panią tam widział? Spotkała pani kogoś znajomego?

Wandzi zaczynało już trochę brakować łez. Wzruszyła ramionami.

– A ja wiem…? Może i był, kto…

– Tak pani siedziała sama i nikt pani nie podrywał? Ładnej dziewczyny?

– Przypierniczał się jakiś… Ale odpędziłam.

– Jeden tylko?

– A ja wiem…? Może i dwóch albo trzech… Nie patrzyłam, odpędzałam.

– I do której pani siedziała?

– Do wpół do jedenastej…

– Adres tej dyskoteki poproszę. I zdjęcie pani. Chyba, że woli pani sama być ciągana na konfrontacje.

– Daj panu zdjęcie, ale już, bo tu robota czeka – rozkazała wściekle pani Brygacz. – Nigdzie się szlajać nie będziesz!

Siąkając nosem, Wandzia spełniła rozkaz. Wólnicki przystąpił do drugiej części programu.

– Skąd pani znała pana Krzewca i jak długo trwała ta znajomość?

Gdyby Wólnicki był pisarzem utworów, opiewających meandry ludzkiej psychiki, socjologiem, psychiatrą, badaczem uczuć młodego pokolenia, zyskałby materiał do pracy, wystarczający na resztę życia. Wandzia zaprezentowała mu wachlarz uczuć od horyzontu po horyzont. Pana Krzewca spotkała przypadkiem trzy i pół roku temu w takiej szkółce mirabelek, czerwoną hodowali, a przeważnie mają żółtą, odwiózł ją, tak na nią patrzył… tak patrzył… jak nikt! Wywiedziała się od niego, ile mogła, a potem tak się starała przypadkiem z nim spotykać, a on w końcu zakochał się w niej na śmierć i w ogóle. I taki był… taki był… jakiego na świecie nie było! No pewnie, że z nim spała, głupia musiałaby być i ślepa, żeby takiego… takiego… zaniedbać… albo jakie… no, w ogóle…! I kochał ją, ona wie, że ją kochał, obiecał jej, poprzysięgał, że to na zawsze, chociaż nie zaraz, cierpliwie czekała w nerwach i zawsze do niej wracał, a te zdziry na niego leciały, ale niechby sobie, ona dla niego najważniejsza była, żadna mu tyle nie dała co ona, kochała go i już!!!

Otumaniony nadmiarem namiętności Wólnicki przez chwilę nie wiedział, jak ma ten wybuch uczuć potraktować i wykorzystać. Doświadczenie zawodowe i zdobyta dotychczas wiedza podsunęły kilka błysków, które należało starannie przemyśleć. Przynajmniej zastanowić się nad nimi. Coś mu przecież z tego powinno wynikać…

Pani Brygacz milczała na uboczu i słuchała tych zwierzeń, mocno skrzywiona. Badawcze spojrzenie komisarza skwitowała niechętnym wzruszeniem ramionami i kółkiem, narysowanym na czole. Wólnicki odebrał to właściwie, nie on zwariował, tylko ta cała Wandzia, urodziwa i seksowna, ale głupia jak próchno.

W dwóch kwestiach zyskał pewność. Jedna, to, że nie Wandzia kropnęła denata, gdyby jej nawet w szale uczuć ręka skoczyła, teraz by z niej wyszło. Żal, rozgoryczenie, ekspiacja, cokolwiek, sama sobie własne szczęście z pazurów wydarła, nie zdołałaby tak doskonale stłumić pretensji do siebie. I druga, że to właśnie kochająca Wandzia dostarczała ogrodnikowi klientów i robiła reklamę, wielka miłość wzmaga siłę perswazji. Rachunki i zlecenia leżą w komendzie w postaci śmietnika, Kasia Sążnicka już stwierdziła, że mnóstwo zostało zniszczone i powyrzucane, jedna Wandzia może wiedzieć, komu Krzewiec najbardziej się naraził, nie mówiąc już o tym, że przeczekiwane podrywki bez wątpienia stanowiły zmorę jej życia i zapadały w pamięć.

I Krystyna, była żona, napomykała coś o dziewczynie, imieniem… Jakoś na wu… Wanda…?

Chwilowo rzeczowa rozmowa z Wandzią okulała doszczętnie. Nie zawracając sobie głowy ściąganiem pomocników, Wólnicki dał spokój pani Brygacz i osobiście skoczył do podsuniętej dyskoteki.

No i wyszło na jaw, że tak. Owszem. Wandzia tam niekiedy bywała.

Zbyt wcześnie jeszcze było, żeby trafił na tłum, ale barman trwał na stanowisku, bramkarz również, stali goście już się gromadzili. Wandzia do stałych gości nie należała, z racji wystrzałowej urody jednakże dawała się zauważyć. Wbrew pozorom nie latawica żadna, oporna, na przypadkowe rozrywki nie szła, gburowata w ogóle i dosyć ordynarna, cztery osoby ją pamiętały i zgodnie zaświadczyły, iż wybredna zawsze była, na co mogła sobie pozwalać. Rzadko się pojawiają i z reguły ze swoim chłopakiem, takim jednym Heniem, przy czym widać było, że on na nią strasznie leci, a ona na niego średnio. Ta ostatnia informacja pochodziła, rzecz jasna, od osoby płci żeńskiej.

Owszem, w niedzielę Wandzia była. Sama przyszła, dziwne. A nie, właśnie nie sama, z tym Heniem, pokłócili się od razu i on wyleciał, a ona została. I tak siedziała przy coli i soku pomarańczowym, tańczyć nie chciała, a co się kto przyplątał, to go odganiała, z pięciu do niej startowało, jednemu nachalowi przyłożyła nawet, nie żeby bardzo, trochę tylko w ucho go trzepnęła. Kiedy wyszła? A cholera ją wie, o dziesiątej jeszcze siedziała, a po jedenastej już jej nie było.

O żadnym Heniu u pani Brygacz Wólnicki słowa nie słyszał, marginesowa postać. Tak mało ważna, że jego towarzystwa Wandzia nawet nie zauważyła. Reszta jej zeznania okazała się prawdą i tu zalśniła nadzieja, że tej prawdy wyjdzie z niej więcej. Prawdy o życiu denata, służbowym i prywatnym.

Wólnicki postanowił uczepić się Wandzi trwalej, jako najdoskonalszego źródła informacji.

***

Cholerna zapalniczka spędzała mi sen z oczu, co się z nią mogło stać, w tym domu nie było żadnego złodzieja ani nawet kleptomana, to po pierwsze, a po drugie skąd się wzięła druga?