Выбрать главу

Nagle stwierdziłam, że właściwie życie mam zatrute W wyniku ogólnoświatowych skłonności do oszczędzania prądu trzasnęły mi cztery żarówki, nieosiągalne dla mnie z racji wysokości, na jakiej zostały umieszczone. Zginęły mi wszystkie zdjęcia z pierwszej połowy wakacji, oraz jedna nocna koszula, używana w podróży. Nie mogłam dzwonić po hotelach i pytać, czy jej tam nie zostawiłam, ponieważ zdążyłam zapomnieć, gdzie mieszkałam. Dowiedziałam się, że moja pedikiurzystka poszła właśnie na urlop i dopadnę jej najwcześniej za trzy tygodnie. Zepsuł mi się zamek błyskawiczny od ukochanej domowej kiecki, w dwóch zegarkach równocześnie wysiadły baterie, a w kosmetyczce podróżnej stwierdziłam obecność dużej ilości szamponu do włosów. Okazało się, że zasobnik z szamponem tkwił do góry dnem i był niedokręcony. Byłam zmuszona odmówić czterem zaproszeniom na spotkania w odległych rejonach kraju i kolejnej propozycji występu w telewizji. Na biurku znalazłam dwa wydruki tekstów do natychmiastowej korekty, wywiady, z których niezbicie wynikało, że jestem absolutną i bezdyskusyjną kretynką. Może i słusznie…

I wszystko to od chwili przyjazdu, w ciągu dwóch dni. Z łatwością zniosłabym ten kataklizmek, bo w końcu daleko mu było do prawdziwego trzęsienia ziemi, brama, na przykład, nie wywaliła bezpieczników, nie urwało się pokrętło od kaloryfera, nie wykopali głębokiego dołu przed moją furtką… gdyby nie piekielna zapalniczka.

Siedziałam i myślałam, wykorzystując chwilę spokoju. Nie zdematerializowała się przecież ta zaraza, gdzieś musi być. Gdzie, do pioruna? Niemożliwe, żeby rąbnął ją któryś pracownik pana Ryszarda, nie zatrudniał złodziei, zbyt wiele rzeczy do ukradzenia znajdowało się w wykańczanych, remontowanych, często umeblowanych już i zamieszkałych domach, żeby mógł sobie na taką lekkomyślność pozwolić. Poza tym ona nie rzucała się w oczy, stała na stole salonowym, niejako w głębi pomieszczenia, i miała prawie taki sam kolor jak stół. Ciemny brąz. Nic jaskrawego.

No, więc kto…? Ogrodnik, nikt inny. Rozzłoszczony zdemaskowaniem pan Mirek, któremu urwał się dochód. Co, do tysiąca zbuków z łońskiego roku, mógł z nią zrobić…?!

Dał komuś w prezencie? Sprzedał? Nie daj Boże, przehandlował na bazarze? Jeśli w grę wchodzi bazar, pamiątka przepadła ostatecznie, nie, dajmy spokój bazarowi, zostawmy sobie odrobinę nadziei. Dał albo sprzedał komuś znajomemu.

I skąd, o kurza, niemyta twarz, mam teraz wziąć znajomych pana Mirka…?!

W przypływie wściekłości doznałam błysku w umyśle. Brat! Pojawił się jak na zawołanie, zagustował w Julicie, zdziwiłabym się, gdyby nie, trzeba jej natychmiast powiedzieć, żeby wywlokła z niego tych znajomych, prywatnych, służbowych, jak leci, wykantowanych klientów, świeże podrywki, mogą być stare podrywki, porzucane, wszystko jedno, co popadnie. Osobiście pójdę do wszystkich, bo inaczej szlag mnie trafi!

I w tym momencie los się nade mną zlitował. Zadzwonił telefon.

– Siemasz – powiedziała Alicja. – Słuchaj, co to za heca tam się u was rozgrywa i dlaczego wasza policja do mnie dzwoniła? To twoja robota?

Ucieszyłam się wprost szaleńczo, bo od przeszło trzydziestu lat Alicja była dla mnie plastrem na wszystkie rany i pociechą we wszelkich życiowych przypadłościach. Już dawno z nią nie rozmawiałam i martwiłam się, że jest chora, ostatnio mamrotała coś o jakimś sanatorium. Nie zwróciłam nawet uwagi na jej pytanie.

– O, jak się cieszę, że dzwonisz! Jak się czujesz?

– Bardzo dobrze. Tylko już nie mogę pracować w ogrodzie. Plecy mnie bolą.

– Byłaś w sanatorium?

– A to było sanatorium? Mnie się wydawało, że szkoła przetrwania.

– Ale przetrwałaś! To sukces!

– I już nawet jestem w domu. O co chodzi z tą policją? Coś o tym wiesz?

Dopiero teraz do mnie dotarło i poczułam się zaniepokojona. Do tego stopnia jesteśmy podejrzani…?

– Czekaj, czy ja dobrze słyszę? Naprawdę do ciebie nasze gliny dzwoniły? Po cholerę? Co ty tu masz do rzeczy? Alicja zachichotała.

– Podobno jestem świadkiem i ratuję niewinnego.

Znasz takiego, który się nazywa Sobiesław Krzewiec?

To fotografik.

– Znam. Od dzisiaj. Brat nieboszczyka, do którego jestem przyklajstrowana. A ty skąd go znasz?

– Z Grenlandii. Przecież ci mówię, że to fotografik! Genialny, gdzie moim zdjęciom do jego, do pięt mu nie sięgam! Ale mnóstwo się od niego nauczyłam. Kazali mi go teraz uniewinnić.

– I co?

– Nie wiem. Uniewinniłam chyba? Pytali, czy był w Danii w ostatnią niedzielę, mogłam zaświadczyć, że był, u mnie nocował, a w poniedziałek rano robił zdjęcia w moim ogrodzie. Po to specjalnie przyjechał, dawno się ze mną umawiał i musiałam pozaznaczać, gdzie mam, jaką ziemię. Na różnej ziemi to samo wyrosło i była różnica, jeśli rozumiesz, co ja mówię.

Rozumiałam doskonale. U mnie również to samo wyrosło różnie na różnej ziemi, chociaż niczego nie zaznaczałam i o jakość gleby nie starałam się zbyt pieczołowicie. Ale Alicja na tym tle miała szmergla i dobrowolnie przeprowadzała rozmaite doświadczenia. Ów Sobiesław zapewne uwieczniał rezultat.

– No to uniewinniłaś go granitowo – zapewniłam ją. – Chociaż i tak nie pojmuję, dlaczego miałby zabijać brata…

– Jakiego brata?

– Swojego.

– Zabił swojego brata? Opowiadasz mi Biblię?

– Przeciwnie. Właśnie nie zabił brata. I ty to zaświadczyłaś.

– Nic nie wiem o żadnych braciach – odżegnała się Alicja stanowczo. – Słuchaj, o co to w ogóle chodzi? Pytania zadawali, ale nic nie chcieli powiedzieć. Skąd ty się w tym wzięłaś? Sobiesław cię wcale nie zna, gdyby znał, z pewnością coś by powiedział. Każdy mówi.

– Teraz już mnie zna – poprawiłam smętnie. – I zdaje się, że z mojej najgorszej strony. Ktoś rąbnął jego brata i jak rozumiem, sprawdzają alibi podejrzanych.

– Jesteś podejrzana?

– Niewątpliwie tak, chociaż alibi w zasadzie posiadam…

– Ale przecież mówisz, że go nie znałaś. Zabijasz nieznajomych?

Jęknęłam.

– Alicja, nie myl! Brata znałam, tego zabitego. To właśnie ten ogrodnik, który spieprzył mi ogród! Mówiłam ci o nim!

– A, rzeczywiście, mówiłaś. To znaczy, że miałaś motyw – zaopiniowała Alicja bezlitośnie. – Trzeba było nie brać ogrodnika, nie dziwiłabym się, gdybyś to ty go zabiła.

– Ale nie zabiłam! To nie ja! Gdybym go miała zabić, wolałabym strzelać, tak z bliska ja się brzydzę!

– To, jakim cudem się w to wmieszałaś?

– Tym razem chyba naprawdę przez złośliwy przypadek. Nie, przez zapalniczkę. Miałam do ciebie dzwonić, ale jeszcze nie zdążyłam. Czekaj, powiem ci wszystko od początku, w skrócie…

Opowiedziałam jej wszystko, przy czym skrót mi wyszedł nie najlepiej. Alicja słuchała z wielkim zainteresowaniem, wyjątkowo nie zbijając mnie z tematu i nie pchając w dygresje.

– I to była ta zapalniczka z Ilium? – upewniła się. – Ta, co cię tak do niej ssało przed wystawą? Ta, co ją później dostałaś od Karen?

– No proszę, jak świetnie pamiętasz! Może pamiętasz także, czy ona tam była tylko jedna, czy mieli więcej?

– Karen była jedna…

– Idiotka. Zapalniczka, pytam, czy była jedna!

– Nie wiem. Ale skoro mówisz, że znalazłaś drugą, musieli mieć więcej… – Alicja urwała nagle i zastanowiła się. – Zaraz, był z nami wtedy ktoś jeszcze. My obie, Karen i kto…? Ktoś przyjechał na Wielkanoc…

O, rany boskie, Wielkanoc…! No tak, oczywiście, wielkanocna dekoracja na wystawie! Nic dziwnego, że miałam to żółte skojarzenie, jajeczka, kurczątka, wśród nich zapalniczka, zachwyciłam się, zapalniczką, rzecz jasna, nie kurczątkami, Karen później zostawiła nas i wróciła do sklepu. To wtedy kupiła mi ją w prezencie, a jeszcze później ofiarowała w charakterze niespodzianki. I ten ktoś wrócił razem z nią, pewnie też kupił, do licha, kto to był? Sklerotyczka, nawet płci osoby nie pamiętam!

– Alicja, błagam cię, przypomnij sobie! Spytaj Karen…

– Oszalałaś! Na seansie spirytystycznym? Karen od czterech lat nie żyje.

– Ale może masz to gdzieś zapisane. W kalendarzyku. Kto to był ten ktoś, on od nas, dla mnie żadna znajomość, ale dla ciebie owszem, jestem pewna, że w ogóle mieszkał u ciebie! Może też kupił wtedy tę drugą zapalniczkę…?

– Może kupił – zgodziła się Alicja zgryźliwie. -Można wiedzieć, co ci z tego przyjdzie? Zabił ogrodnika, żeby mu ją odebrać?

– Nie, nie mógł. To myśmy odebrali. Czekaj, zaraz… Nie mógł kupować dla nieboszczyka, trzydzieści lat temu to był gówniarz, do szkoły chodził, kto kupuje gówniarzowi stołowe zapalniczki?! Ale dla kogoś kupił…

– Przypuszczam, że chcesz teraz znaleźć mordercę…

– Wcale nie chcę. Mam gdzieś mordercę. Chcę znaleźć moją zapalniczkę i mota mi się po głowie takie kretyństwo, ten jakiś zabrał moją, bo myślał, że to jego, albo myślał, że obdarowany zlekceważył prezent i oddał go mnie, więc odebrał dla siebie…

– I za karę go rąbnął. Świetny pomysł. Przecież dziś to już byłoby stare próchno.

– Jakie próchno? – obraziłam się. – W naszym wieku! Uważasz nas obie za stare próchno?

– Jeszcze jak! – westchnęła Alicja. – Siebie w każdym razie. Próbowałam wyrwać zielsko i teraz krzyża nie czuję. To znaczy czuję, aż za bardzo. No dobrze znajdę kalendarzyki i sprawdzę, skoro tak ci na tym zależy…

Odłożyłam słuchawkę, żywo poruszona. Nie wiadomo, dlaczego wydało mi się, że przypomnienie okoliczności przybliżyło mi zapalniczkę, ponadto przestało mnie dręczyć skojarzenie kurczątek z papierosami. Co za ulga!

I już za chwilę ulga znikła. Zaraz, Wielkanoc… Wielkanoc łączy się z wiosną, było gadanie o wiośnie, nie w sensie uczuciowym, tylko jako o porze roku właściwej dla siania i sadzenia roślin. Alicja już wtedy urządzała swój ogród, Karen, co tu ukrywać, milionerka, kichała na szczegóły i nie wdawała się w tę całą robotę, od tego miała ogrodnika, ale ta jeszcze jedna osoba…? To była baba, przysięgnę, działka pracownicza, ktoś jej przywiózł coś strasznie śmierdzącego, sprzeczała się o tę roślinę z Alicją…