Siedziałam przy salonowym stole, nie robiłam nic pożytecznego i usiłowałam analizować odczucia, bo trudno było te wewnętrzne doznania nazwać myślami. To jeszcze nie wszystko. Coś więcej… Wciąż te żółte kurczątka plątały się po mnie…
Ponownie zadzwonił telefon.
– Już wiem – powiedziała Alicja. – Znalazłam kalendarzyk od razu, bo mnie zaciekawiłaś. To była Brygida Majchrzycka, na tydzień przyjechała, mam zapisane.
Skrzywiłam się do samej siebie, rozczarowana.
– Nie znam żadnej Brygidy Majchrzyckiej.
– Znasz. To znaczy, poznałaś ją wtedy, ale rzeczywiście chyba słabo. Nasiona, mam tu przy niej zapisane i już sobie przypominam. Chciała przy okazji kupić rozmaite nasiona dla siebie i dla kogoś jeszcze, jakiś krewny, zdaje się. Chyba dla niego kupiła tę zapalniczkę, taką samą jak twoja, bo coś było… O ile pamiętam, w grę wchodziło jakieś nieszczęście botaniczne, ktoś przywiózł ze Związku Radzieckiego potwornie śmierdzącą roślinę i rozsiał jej albo temu krewnemu na działce… Czekaj, chyba nawet ona sama to zrobiła, bo znała się na ogrodnictwie jak kura na pieprzu… więc chciała mu to jakoś wynagrodzić. Znalazłam wtedy tę roślinę w atlasie, ale zapomniałam nazwy i teraz mi się nie chce szukać.
– I to wszystko masz zapisane w kalendarzyku?
– Owszem, w skrótach. Zainteresowała mnie śmierdząca roślina i natknęłam się na nią później. Niewiele brakowało, a miałabym ją u siebie w ogrodzie, przypomniało mi się wtedy to wszystko i uniknęłam przyjemności.
No tak, oczywiście, tylko dzięki roślinie zostały jej tamte sceny w pamięci. Możliwe, że zarówno roślinę, jak i zapalniczkę przywiozła do Polski ta jakaś Brygida, ale co mi z tego?
– Nazwiska krewnego oczywiście nie znasz? – spytałam beznadziejnie.
– Nie. Nawet nie wiem, czy w ogóle je wymieniła.
– A jej adres?
– Adresu nie mam. Tylko telefon. 44-26-33.
– Mokotów. Ale to z dawnych czasów, zanim jeszcze wszystko pokręcili. No nic, dobre i tyle…
Nagle wyobraźnia zaczęła mi tworzyć obraz. Głupia Brygida przywozi podarunek, wiatr wyrywa jej z ręki torebkę z nasionkami, zawartość rozsiewa się po ogródku i okolicy, ogródek należy do maniaka botanicznego… Jaki wiatr, mylę wydarzenia, niepotrzebny był jej wiatr, sama rozsiała, kretynka. To mnie wiatr wyrwał z ręki torebeczkę z koperkiem…
Znałam śmierdzące zielsko, zetknęłam się z nim na rodzinnej działce, szalenie dekoracyjne, podobne był0 do powoju, tylko o wiele bardziej jadowite i zgoła nie do wyplenienia, przez trzy lata ludzie z nim walczyli, a przerażający odór wisiał nad całym Okęciem. Rozrastało się z dzikim uporem, owijało wokół wszystkiego, jeden przeoczony kiełek mógł spętać cały ogród. Ów nieszczęsny człowiek pieli, wyrywa, wykopuje, zdziera nieskończenie długie pędy z róż, jabłoni, porzeczek i jaśminów, śmierdzi mu wszystko jak szatan, następnego roku wojna ciągle trwa, na Brygidę facet patrzeć nie może, warczy i pluje na jej widok, skruszona Brygida błaga o przebaczenie, kupuje mu na przeprosiny wściekle drogi prezent… Może to był jakiś krewny, po którym spodziewała się dziedziczyć?
Kto to mógł być, ten pokrzywdzony spadkodawca, i gdzie u diabła znajdę Brygidę Majchrzycką?!
A cholerne kurczątka uparcie nie chciały mnie opuścić…
Uzyskawszy i zebrawszy do kupy informacje od wszystkich wywiadowców, komisarz Wólnicki uznał, iż posiada jasny obraz sytuacji. Dokładnie mówiąc, dwa obrazy.
Jeden kwitł bujną roślinnością. Mnóstwo osób utrzymywało ogrodnicze stosunki z panem Krzewcem, przy czym znakomita większość tych osób wyrażała zdecydowane niezadowolenie. Cztery sztuki szczególnie były oburzone jego śmiertelnym zejściem, miały bowiem nadzieję wymóc na nim poprawki. Co uschło, niech posadzi cholernik na nowo, bo zapłacili za żywe, a nie za martwe i nie popuszczą. Świństwem okropnym z jego strony było dać się zabić i z pewnością pozwolił na to przez złośliwość, żeby nie korygować własnych zaniedbań.
Wólnicki nie był miłośnikiem roślin. Nie znał się na kwiatkach i warzywkach, aczkolwiek na piękną florę patrzył z przyjemnością, tak samo zresztą jak na inne piękne rzeczy. Nie mógł jednakże uwierzyć, żeby taka flora, choćby nawet zmarnowana, zdołała doprowadzić człowieka do morderczej furii, motyw zgoła niemożliwy do przyjęcia. Przestępstwo gospodarcze, ekologiczne, medyczne, możliwe, diabli wiedzą jak tam te pasożyty roślinne wpływają na ludzi, ścigane paragrafami, ale przecież nie powód zbrodni! Z największym trudem przyjmował do wiadomości ten pierwszy wizerunek.
Drugi obraz złożony był z licznych dam rozmaitego wieku i urody, wyrażających prawie wyłącznie żal, głębszy i płytszy. Wyjątek, oprócz byłej małżonki, stanowiły trzy, bardzo negatywnie do pana Krzewca nastawione, zawiódł, bowiem ich wielkie nadzieje. Już się prawie żenił, adorował nad życie, prezentami obsypywał, o wspólną posiadłość się starał, egzystencję urządzał, a tu chała. Nagle chłódł w uczuciach, takich adorowanych pojawiało się więcej, on zaś znikał w sinej dali. I nawet porządnej awantury nie można mu było zrobić, bo wymykał się z rąk i zwyczajnie uciekał, stając się najdoskonalej nieuchwytny. Nie każda miała usposobienie Wandzi Seltereckiej, skłonnej do trwania na stanowisku narzeczonej bez względu na wszelkie przeszkody.
Zważywszy zeznanie Gabrieli i własne poglądy, Wólnicki skłaniał się raczej ku drugiej możliwości. Porzucona dziewczyna, o charakterze z gatunku ostrych, wyczekała chwili powrotu niegodnego amanta do domu wdarła się za nim i rąbnęła. Tak to musiało wyglądać ogólnie, szczegóły stanęły mu w gardle kością zgryzoty.
Punktem wyjścia było cholerne alibi na niedzielny wieczór. Co najmniej trzy czwarte świadków łgało koncertowo, bez żadnych racjonalnych powodów, tak na wszelki wypadek, w dodatku w obie strony, zarówno na korzyść ewentualnej podejrzanej, jak i na jej niekorzyść. Konieczność sprawdzania każdego słowa społeczeństwa zgrzytała Wólnickiemu w zębach i przeraźliwie kradła czas, a tak strasznie chciał znaleźć sprawcę przed powrotem Górskiego…!
Wandzia Selterecka stanowiła podstawę rozważań. Wciąż zapłakana, rozgoryczona i nieszczęśliwa, niezdolna do krętactw, bez najmniejszego oporu wyjawiała nazwiska i adresy zarówno upolowanych dla Mireczka klientów, jak i obrzydliwych dziewuch, ciągnących go ku sobie bez żadnych pokus botanicznych. Korygowała osiągnięcia wywiadowców, wspomagała je wydatnie i z niej wreszcie Wólnicki wydoił nieuchwytnego Szrapnela.
– A, taki jeden się czepiał – rzekła. – Mirek miał z nim kłopoty. Tak się jakoś nazywał, Wybuch czy Niewypał, czy coś… Nie, już wiem, Raszpeł!
– Szrapnel!
– Możliwe. Szrapnel.
– I co ten Szrapnel? – spytał chciwie komisarz, uświadamiając sobie z rozpaczą, że już kompletnie przestał zwracać uwagę na prawidłowość zadawanych pytań. To przez ten pośpiech upiorny!
Wandzia wszelkie prawidłowości miała w dalekich tyłach. Ich brak sprawiał, że rozmowa stawała się jej bliższa.
– A czepiał się, jak ta pijawka. Odpady brał na składowanie, na taki plac, no, jak mu tam, ekologiczny, a Mirek miał zabierać z marszu. Pazurami pilnował, bo inaczej szło na ogień, na zmarnowanie, znaczy, żeby za długo nie leżało, żeby nikt nie zobaczył. Sam tak wykombinował i Mirka nakręcił, jeszcze prowizje z niego zdzierał. Opłacało mu się, dusiciel taki!
Wydoiwszy, Wólnicki uświadomił sobie, że teraz już potrzebny mu ten Szrapnel jak dziura w moście. Zrozumiałe stały się jego liczne telefony, ale gdyby zabił Krzewca, nie dzwoniłby przecież do nieboszczyka! Jako sprawca odpadał.
Dopadł go jednakże dla świętego spokoju. Szrapnel naprawdę nazywał się Szrapnel, nie była to żadna ksywa, tylko prawdziwe nazwisko, i prowadził firmę transportową, nie własną, lecz niejakiego Wilaka, zajmującą się przewozem wszystkiego. Ówże Wilak w detale się nie wdawał, filie posiadał wszędzie, z krajami ościennymi włącznie, w każdej filii zatrudniał operatywnego kierownika i dbał wyłącznie o pieniądze. Zyski miał wyliczone, brał swoje bez względu na okoliczności, a co powyżej, to dla kierownika. Kierownik Szrapnel zatem starał się po prostu o podwyższenie dochodów własnych przy pomocy pana Mirka i tyle.
Wólnicki przestępstwa gospodarcze odsunął od siebie niecierpliwą ręką, nawet w służbowym raporcie je zlekceważył i wrócił do emocji ludzkich, przekląwszy Szrapnela w żywe kamienie za stracony przez niego czas.
Z doniesień wywiadowców wynikało, iż niedzielne wieczory rzadko, kto spędza samotnie, w każdym razie w gronie kontaktującym się z denatem. Osiemnastu osobników płci męskiej, wyłowionych ze szczątkowych rachunków i zeznań Wandzi, dzień biały spędziło na pracach ogródkowych, mroczny wieczór zaś na posiłkach w otoczeniu rodziny w czterech wypadkach zaś nawet gości. Jeden, samotny, od rana do wieczora podglądany był przez zawistnego sąsiada, póki było widno odwalał robotę, od zmroku przy odsłoniętym oknie najpierw robi} sobie kolację, potem tę kolację konsumował, wreszcie z piwem w dłoni zasiadł przed telewizorem, rozłożywszy na stole w samym środku pokoju cebule mieczyków. Przepiękne cebule! Jeszcze w nich grzebał! Podglądanie spowodowane było dziką zazdrością, pierwszy sąsiad nie mógł strawić nieziemskiego uroku ogrodu drugiego sąsiada i usilnie starał się wykryć sekret jego osiągnięć, pilnie i ukradkiem patrząc mu na ręce. Oka nie odrywał, nieobecność botanicznego szczęśliwca, bodaj dziesięciominutowa, zostałaby zauważona z całą pewnością.
Dwóch w ogóle wyjechało na weekend i wróciło blisko północy, co zostało potwierdzone przez ochroniarzy osiedlowych. Dwóch nie miało alibi wcale. Jeden twierdził, że się zdrzemnął, oczekując powrotu żony z dziećmi od teściowej, ocknął się o dziewiątej, kiedy wszyscy troje wrócili, i dopiero wtedy w ciemnym do tej pory domu zapłonęło światło, drugi zaś podobno poszedł na spacer. Bez psa. Lekarz kazał mu odbywać wieczorne spacery, wyszedł po osiemnastej, wrócił o dwudziestej trzydzieści, chodził po bezdrożach ze względu na świeże powietrze i nic nie wie o tym, żeby go ktoś widział, ale nie wierzy, żeby nikt. W tym kraju zawsze ktoś kogoś widzi.