Выбрать главу

– Jakiś dziwny był – dołożył wywiadowca. – Równocześnie zły jak cholera i nadzwyczajnie zadowolony. Mieszane uczucia miał w sobie.

Wólnicki nie bardzo wiedział, o czym powinny świadczyć mieszane uczucia.

– Wiek?

– Koło sześćdziesiątki.

– Kondycja?

– Ogólnie na oko świetna. Ale te spacery to na serce. Serca zasadniczo po wierzchu nie widać. Mam nazwisko tego lekarza od spacerów.

Drzemiący był młodszy, pięćdziesiątki nie sięgał, z panem Krzewcem miał do czynienia jakieś sześć lat temu, sercowiec urządzał się przed trzema laty. Obaj wyrażali niezadowolenie z usług ogrodnika, ale zgodnie, acz każdy oddzielnie, twierdzili, że już nadrobili niedopatrzenia i błędy, i z niezadowolenia wielki ogień nie buchał. Obaj posiadali sekatory. Ten trzyletni chwilami parskał jakąś iskrą, którą tłumiła druga strona samopoczucia, zadowolenie. Wywiadowca nie strzymał, wytknął, zapytał.

– Irga mi wreszcie zarosła takie ujęcie do szamba – odparł bez sekundy wahania ów podwójny uczuciowo. – Nic nie widać, znaczy żelaznej bani nie widać, tylko ładny krzaczek, a ujęcie potrzebne jak psu piąta noga. Panie, codziennie na to patrzę, żeby sobie samemu przyjemność zrobić.

Zwierzenie wypadło szczerze, zatem wywiadowca więcej nie pytał, bezwiednie przywalając Wólnickiemu rozterki.

Z trzech nieżyczliwie usposobionych dam najbardziej rozwścieczona i zionąca pragnieniem zemsty posiadała alibi wątpliwe, dwie pozostałe nie posiadały żadnego.

Jedna siedziała w domu, samotnie dokonując zabiegów fryzjerskich, przy czym z mazidłem na włosach na pewno nikomu się nie pokazywała i nawet nie odbierała telefonów, bo kto by latał po mieszkaniu, kapiąc na wszystkie strony odżywką. Komórki do łazienki nie wzięła, skorzystała z okazji i wetknęła ją w ładowarkę.

Druga pojechała do Anina, do wróżki, o której słyszała od znajomych, ale wróżki nie zastała, dom zamknięty, więc wróciła. Nawet nie było, co żałować, wiadomo powszechnie, że niedziela na wróżby niedobra, jednakże pojechała, możliwe, że ze zdenerwowania. Dwie godziny z hakiem jej to zajęło, przed szóstą wyjechała, po ósmej wróciła i żadnych znajomych nie spotkała po drodze.

Trzecia, dziko wściekła na pana Krzewca, najpierw nie uwierzyła w jego przeniesienie się na lepszy świat albo udawała, że nie wierzy, a potem urządziła nieziemską awanturę z różnymi histerycznymi wybrykami. Trochę trudno było z niej wydrzeć zrozumiałe słowa i odpowiedzi na pytania, aż wreszcie wywiadowca pojął, iż niedzielny wieczór spędziła wszędzie. Siedziała w domu. Wyszła do kiosku. Do takiego lokalu poszła na kawę, nie wie, do jakiego lokalu, wybrała sobie pierwszy lepszy z brzegu, no dobrze, nie pierwszy, jakiś tam gdzieś dalej, długo leciała i zmęczyła się w końcu. Wstąpiła do kuzynki, ale kuzynki nie było, spacerowała, no, różnie spacerowała, taki jakiś z psem się przystawiał, w ogóle to jednak siedziała w domu, wróciła i siedziała. Nie wie, o której godzinie działo się to wszystko.

Nieopisany mętlik poczynań rozjuszonej damy zmusił wywiadowcę do zwiększonych wysiłków i w końcu znalazła się sąsiadka, która widziała ją przed wejściem do budynku około ósmej trzydzieści, ale nie umiała powiedzieć, co dama robiła, wychodziła czy wracała. Mogła trzasnąć denata, a wielkie emocje symulować. Ogródka ani sekatora nie posiadała, wyłącznie kwiatki na balkonie, w grę, zatem wchodził motyw czysto uczuciowy.

Odciski palców na narzędziu zbrodni, poza jednym, nie wiadomo czyim, rzeczywiście źle wyszły. Układ ręki owszem, sposób trzymania rękojeści również, ale pozostałe linie papilarne okazały się rozmazane tak, że żaden sąd nie uznałby ich za dowód niezbity. Wólnicki sam przed sobą tę informację ukrył.

I już teraz wyraźnie poczuł, że pomoc umysłowa jest mu niezbędna. Górskiego zabrakło mu jak powietrza, ale tym bardziej zaciął się w uporze, rozwikła tę okropną sprawę sam, rozwikła, zanim Górski wróci, sam, sam…! No, może tak troszeczkę w towarzystwie. Pytanie tylko, czyim.

Prokurator w grę nie wchodził, wielkiego zainteresowania takim kameralnym przestępstwem nie przejawiał, na miejscu zbrodni w ogóle go nie było, raportów nie czytał, głównie zajęty był ochroną siebie samego przed zemstą zwartej grupy świeżo i przedterminowo zwolnionych z mamra bandziorów. Wólnickiemu kazał robić, co trzeba i cześć, zapowiadając przy tym, że wszystko ma być zapięte na ostatni guzik i żadnych wątpliwości sobie nie życzy.

Napatoczył się wreszcie komisarzowi fotograf i natychmiast wyszło mu, że jest to właśnie osobnik do narady najodpowiedniejszy.

Sobiesław na widok dziewczyny, z którą był umówiony, lekko zbaraniał. Zachwyt w nim wzrósł i, zadziwiająca rzecz, wyraźnie zmienił charakter, skojarzenie ze ślicznym robaczkiem zdecydowanie zbladło.

Za to okiem artysty wyłapał jakiś drobniutki fałsz nie pasowały mu włosy, błysnęła niepewność, czy ten kolor jest prawdziwy, on osobiście dołożyłby jej czarne. Albo prawie czarne. Chociaż… Może nie…? A co tam, niechby nawet miała zielone, i tak jest to urocza postać…

Urocza postać pojawiła się przed nim z komórką przy uchu.

– Tak – powiedziała. – Oczywiście. Właśnie się spotkaliśmy, zaraz go zapytam.

– O co? – spytał Sobiesław.

– O wszystko – odparła z energią Julita i wyłączyła komórkę. – W pierwszej kolejności o dawnych znajomych, Joanna dzwoniła, wychodzi jej, że potrzebny jest ktoś znajomy, wasz znajomy, pana Mirka znajomy, ktoś, kto dawno temu przywiózł tę zapalniczkę z Kopenhagi albo dostał od kogoś, kto przywiózł, i koniecznie powinna to być kobieta, i ma to związek z okropnie śmierdzącym ogrodem…

Sobiesław poczuł, że trochę się gubi w treści komunikatu, ale nie wydało mu się to największą klęską życiową. Julita zdawała sobie sprawę, że mówi nieco mętnie, spróbowała ubrać myśl w słowa bardziej zrozumiałe, jednakże próba nie najlepiej wyszła. Sobiesław, który tak ogromnie przypominał brata zewnętrznie i tak ogromnie różnił się od niego wewnętrznie, i nie trzeba było wyrzucać go z domu, i należało nawet koniecznie, wręcz pod przymusem, nawiązać z nim współpracę, i chyba był od pana Mirka przystojniejszy…

Przyczajone na chwilę fluidy wystartowały i ostro wzięły się do roboty.

Ktoś kiedyś powiedział: „To nie do wiary, ile się zdąży zrobić, jeśli człowiek wstanie rano i od razu zabierze się do pracy."

Równie dobrze mogłabym powiedzieć: „To nie do wiary, ile się może zdarzyć w ciągu jednego dnia, jeśli zacznie się zdarzać od rana i wszyscy się trochę postarają."

Myślałam, że już będzie spokój i zostanę sobie z irytacją w jestestwie, niepewnością i gniotem żółtych kurczaczków, do jutra czekając niecierpliwie na wieści z zewnątrz, ale nic podobnego. O wpół do dziewiątej wieczorem zadzwoniła Julita, uprzednio napuszczona przeze mnie na znajomych pana Mirka.

– Słuchaj, czy możemy jeszcze teraz do ciebie przyjechać? To znaczy, ja z Sobiesławem. On sobie przypomniał tych znajomych, może coś z tego wyniknie?

– Głupie pytanie – odparłam grzecznie i poszłam sprawdzać, czy światła wokół domu są zapalone.

Przyjechali teraz już jednym samochodem, nie dwoma, z czego wynikało, że nie przewidują kłótni. Jeść, na szczęście, nie chcieli.

– Szczerze mówiąc, jedyną wspólną znajomą z ostatnich lat była Krystyna – wyznał Sobiesław, siadając przy salonowym stole. – Moja bratowa. Nie byłem na ich ślubie, ale trudno nie znać osoby, która przez parę lat mieszka w tym samym domu, nawet jeśli bywa się w tym domu rzadko. Trochę na dystans się trzymaliśmy, co nie przeszkadza, że zawsze ją dość lubiłem. Teraz widzę, że jestem zmuszony się gać bez mała do czasów dzieciństwa. No dobrze, sięgnąłem, Julita mnie zdopingowała.

Julita robiła w kuchni herbatę, stwierdziwszy, że kawy mają już po dziurki w nosie, a herbata u mnie jest lepsza niż w knajpie. Też byłam takiego zdania.

– On zna Alicję! – krzyknęła w kierunku salonu.

– Wiem – przyznałam się. – Dziś z nią rozmawiałam. To stąd ci znajomi, prawie w jej oczach ktoś kupił tę drugą zapalniczkę. Majaczy nam się, że mogła to być niejaka Brygida Majchrzycka.

Sobiesław zdziwił się nieco i zmarszczył brwi.

– Majchrzycka? Ja znam to nazwisko. Zaraz, to dawno, chyba sprzed dwudziestu lat… Ktoś… Ale to nie Majchrzycka, tylko Majchrzycki, już wiem! Taki gówniarz, młodszy ode mnie parę lat, szkolne czasy, o ile pamiętam, mocno rozrabiał i tylko, dlatego dawał się zauważyć, bo co taki pętak obchodzi prawie dorosłego faceta.

Julita przyszła z herbatą, z szalonym naciskiem zażądałyśmy szczegółowych wspomnień o rozrabiającym Majchrzyckim. Sobiesław wysilił pamięć.

– Przed maturą już byłem, a on w pierwszej klasie. Przypominam sobie chyba taką scenę w szkole, z okna widzieliśmy. Te szczeniaki na dziedzińcu coś miały… Zabawka z gatunku Mały Chemik, Mały Fizyk, Mały Podpalacz, samolocik odrzutowy czy rakieta, coś w tym rodzaju. Nie ma chłopaka, żeby nie popatrzył. Puścili to. Możliwe, że mi się myli z katastroficznymi filmami grozy, bo to zaczęło latać, ściśle biorąc, najpierw chyba wybuchło, a potem ruszyło i zdemolowało połowę terenu. Poszły szyby w sali gimnastycznej, poszedł śmietnik, rozszarpało część ogrodzenia, odżałować nie mogłem, że nie miałem aparatu w ręku… fotograficzny mam na myśli… i chyba dlatego zapamiętałem, jako straconą okazję. Mały Majchrzycki to przyniósł i całą klasę podpuścił, nazwisko grzmiało w powietrzu, Majchrzycki i Majchrzycki, stąd moja wiedza.

– Wylali go?

– A skąd. Poszło na karb doświadczenia z fizyki, odrabiał zadaną lekcję. Tam była, zdaje się, instrukcja obsługi, puszczać w otwartym terenie, najlepiej wielka łąka nad wodą, ale instrukcję te gnoje zlekceważyły.

Sobiesław zamilkł i napił się herbaty. Z nagłą uwagą przyjrzał się niezbyt bujnej passiflorze, widocznej na oknie za firanką.

– I to wszystko o Majchrzyckim? – spytała Julita z naganą.

Sobiesław się, czym prędzej zmobilizował, porzucając zainteresowanie kwiatkiem.

– Gdzież tam, było więcej. Mętnie pamiętam, bo w końcu maturę zdałem i straciłem chłopaczka z oczu. Ale zdaje się, że raz przyniósł bumerang, prawdziwy, australijski, i przygruchał nim w łeb nauczycielce, zdaje się, że matematyki, a raz zasmrodził całą szkołę doświadczeniem chemicznym. Ciągle to były eksperymenty naukowe, a on wcale nie był niegrzeczny, tylko upiornie żywy i wściekle pomysłowy. Cokolwiek działo się w szkole, padało na niego, ale jakoś się trzymał. Chyba dobrze się uczył albo, co. Obiło mi się o uszy, nie pamiętam, przy jakiej okazji, że wielki spadek go czeka, wzbogaci się i zamierza podróżować po świecie, tropiąc, co głupsze wynalazki. Co się z nim dalej stało, nie mam pojęcia i teraz już bym musiał konfabulować.