Выбрать главу

– Nie trzeba – powiedziałam w roztargnieniu, bo zajął mnie ów oczekiwany spadek. Pasował do sceny omawianej z Alicją, zielsko zielskiem, niechby i śmierdzące, ale czy tej zapalniczki nie kupowała przypadkiem matka małego Majchrzyckiego? Zasługiwała się spadkodawcy dla przyszłości syna…

Podniosło mnie. Przypomniałam sobie, że zamierzałam obejrzeć starą książkę telefoniczną, znaleźć adres i kawałek po kawałku dojść do współczesnych Majchrzyckich. Zostawiłam dwoje wspólników własnemu losowi i udałam się do pracowni.

Tempo musieli wzięć ekspresowe, bo jedenaście minut później byli już w najdoskonalszej komitywie, a porozumienie między nimi kwitło. Zaczęłam odczuwać lekki podziw dla Sobiesława, jak on to zrobił, żeby nie nadepnąć Julicie na charakter? Najwidoczniej ani nie żądał od niej żadnych decyzji, ani nie wyskakiwał z własną inicjatywą, ani nie walił salwami propozycji, a każdy z tych sposobów działania zraziłby ją niechybnie i nieodwracalnie. Tymczasem nic z tego, promieniała radosnym nastrojem. Zdolny chłopiec.

Jedenaście minut zaś niezbędne mi było do stwierdzenia, że starych książek telefonicznych należy szukać w komórce, gdzie znajdowało się wszystko. Maszyna do szycia i świecidełka na choinkę, foliowe opakowania i kamionkowa baryła na kiszone ogórki, ogromny wazon ozdobny i torby z zaniedbanymi Maserami, zasobniki z nićmi i wszelka inna pasmanteria, drabinka, lampa kreślarska i składany rajzbret, stare mapy w rulonach i książki, książki, książki. Trzy wysokie regały pełne ciasno upchanych książek, a ogólnie miejsca tam było tyle, ile pierwotnie zostało przewidziane na samotną maszynę do szycia i nic więcej. Dwie stare książki telefoniczne znajdowały się na samym dnie tej ciasnoty, pod ścianą w głębi, przywalone częścią reszty.

Nie czułam w sobie dostatecznego entuzjazmu, żeby własną ręką tam sięgać i zażądałam pomocy od osób młodszych i sprawniejszych fizycznie. Osoby poluzowały nieco fluidalne więzy i pośpieszyły na wezwanie. Zdaje się, że ich aktualny stan ducha przyjąłby chętnie nawet polecenie uprzątnięcia zaniedbanego chlewu.

W spisie telefonów Majchrzyccy istnieli, owszem, całe cztery sztuki, trzech facetów i jedna baba, ale nie Brygida, tylko Elżbieta. Nie zraziło mnie to, telefon mógł być zarejestrowany na męża, ojca, brata, byle, jakiego krewnego płci męskiej, względnie na mamusię czy teściową. Otrzymany od Alicji numer należał do Karola Majchrzyckiego, zamieszkałego przy Wiktorskiej, i tam zapewne dwadzieścia pięć lat temu mieszkała Brygida. Obecnie ów numer musiał posiadać z przodu szóstkę albo ósemkę, adresy Majchrzyckich mogły się pozmieniać, ale może nie? Kto ich tam wie, czy nie siedzą kamieniem w starych miejscach?

Uczyniłam założenie, że numer od Alicji dostał z przodu szóstkę.

– Temu żywemu dziecku jak było na imię? – spytałam na wszelki wypadek.

– Nie mam pojęcia – wyznał Sobiesław z zakłopotaniem. – Operowano Majchrzyckim, kumple, rzecz jasna, przerobili go na Majchra i to im w zupełności wystarczyło.

– Nie szkodzi – pocieszyła, czym prędzej Julita. – Mamy przecież Brygidę.

– Mamy też adresy. Zastanawiam się, dzwonić do nich i pytać o nią, dla mnie to pestka, czy lepiej popatrzeć, co tam się dzieje pod tymi adresami.

– Dlaczego lepiej?

– Żeby ich nie ostrzegać. Skąd wiesz, czy pana Mirka nie trzasnął właśnie ktoś z Majchrzyckich? Siedzi spokojnie, telefon go wystraszy, zacznie zacierać ślady i mataczyć…

– Skąd wiesz, że siedzi spokojnie? Może przeciwnie, spać nie może i ręce mu się trzęsą?

– To tym bardziej. Wpadnie w histerię i jeszcze kropnie jakiegoś świadka albo inną niewinną osobę. A moją zapalniczkę wrzuci do Wisły.

– Naprawdę myślisz, że zapalniczka ma związek z tą zbrodnią?

– Mało ważne, co ja myślę, to on może myśleć, że ma. Dostał zapalniczkę i natychmiast ofiarodawcę szlag trafił. O ile, oczywiście, ofiarodawcą był pan Mirek…

– A jeśli nie…?

Poczułam lekką gmatwaninę w procesie myślenia.

– Nawet, jeśli nie… Zaraz… O, może przynajmniej się dowiem, skąd pochodziła ta druga. Ta, co tu stoi. Może one mają jakiś związek ze sobą, może ta zginęła i czym prędzej należało ją zwrócić, moja poszła w zastępstwie… Jeden drugiemu pozazdrościł i pan Mirek tego… Może coś tak, jak książki mojej matki… No, w każdym razie czegoś się dowiem!

– Przepraszam bardzo, ale co tu mają do rzeczy książki pani matki? – wtrącił się zaintrygowany i milczący dotąd Sobiesław. Nie snuł własnych supozycji, dociekliwość najwidoczniej pozostawił Julicie.

– U mnie w domu znajdowały się książki mojej matki – odparłam ponuro – i jedna osoba podwędziła trzy tomy utworu. Nigdy w życiu się do tego nie przyznałam, moja matka nie wiedziała o kradzieży, lata cale modliłam się, żeby nie wpadło jej do głowy akurat to sobie poczytać. Na odzyskanie nie było sposobu, gdybym w tamtym czasie u kogoś je wykryła, ukradłabym bez sekundy namysłu…

– Najpierw usiłowałabyś odkupić – skorygowała stanowczo Julita.

– Co byłoby idiotyzmem, bo gdyby właściciel nie chciał sprzedać, a ja bym je później ukradła, podejrzenie natychmiast padłoby na mnie. Nie wszyscy muszą popełniać takie idiotyzmy jak ja.

– Rozumiem. I myślisz, że ktoś… to znaczy pan Mirek… podwędził zapalniczkę, nie próbując jej odkupywać, bo komuś tam zginęła… Ale przecież ją miał!

– No i skąd ją miał?! Może to było takie coś, jak ten obraz teściowej…?

Bardzo zgodnie zażądali ode mnie wyjaśnienia, o co chodzi z obrazem teściowej. Wyjaśniłam.

Jedna teściowa, już w wieku bardzo średnim, odkryła w sobie nagle talent malarski i zaczęła tworzyć dzieła najpierw kredkami, potem akwarelą, wreszcie przeszła na olej. Córka była plastyczką, zięć architektem wnętrz, pozazdrościła im i wstąpiła na drogę sztuki, od razu biorąc się za duże formaty. Nikt nie ośmielił się wprost i uczciwie powiedzieć, co o jej twórczości myśli, wszyscy chwalili półgębkiem, a bohomazy to były straszliwe. W dodatku wdała się w realizm, gdyby jeszcze inne kierunki, pół biedy, kubista powie, że on tak widzi, abstrakcjonista rozmaże pastę pomidorową z jajkiem i też będzie dobrze, ale realistyczny pejzaż z pieskiem i owieczką na pierwszym planie mógł przyprawić widza o konwulsje.

Jedno z pierwszych osiągnięć ofiarowała dzieciom, córce i zięciowi. Rozdarta sosna to była, w burzowej atmosferze, na niebie czarna chmura z błyskawicami, pod sosną zaś skrzyżowanie Sierotki Marysi z Dziewczynką z Zapałkami i Czerwonym Kapturkiem. Odzienie tej kupki nieszczęścia waliło po oczach, bo, zgodnie z upodobaniami starszych pań, artystka uwielbiała słodki, różowy kolor i nie pożałowała sobie. W dodatku sama znalazła miejsce na swoje dzieło i dopilnowała zawieszenia go na ścianie w domu, urządzonym przez dwoje znakomitych fachowców.

Kompromitacja to była dla nich absolutna. Nie mogli tego zdjąć, odwrócić twarzą do ściany, ani nawet zasłonić jakąś szmatą, bo mamusia wpadała często i znienacka, sprawdzając, czy jej twórczość jest dostatecznie wyeksponowana. Przestali zapraszać gości. Sprawy zawodowe załatwiali po kawiarniach. Zamknęli dom przed ludźmi. Ulgi doznali dopiero, kiedy mamusia zdecydowała się jechać do Australii, do syna, żeby i jego swoją twórczością uszczęśliwić.

I może zapalniczka u pana Mirka stanowiła odpowiednik obrazu teściowej…?

– Ktoś, kto mu ją dał, przylatywał sprawdzić, czy ciągle stoi? – uściśliła Julita i spojrzała pytająco na Sobiesława.

– Na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć chyba tylko moja siostra – odparł z zakłopotaniem. – Ja tu zbyt rzadko bywałem. Ale może…?

Spojrzałam na zegar i podjęłam męską decyzję.

– No to nie ma siły, dzwonię. Jeszcze nie ma dziesiątej, do dziesiątej telefony są dopuszczalne. Zaczynamy od Brygidy! To znaczy od Karola z Wiktorskiej…

Szóstkę odgadłam trafnie. Głos, który odezwał się w telefonie, był zdecydowanie męski.

– Przepraszam bardzo – powiedziałam możliwie słodko. – Poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej. Dawno temu to był jej numer telefonu. Czy może jest nadal?

– Już nie – odparł głos z uprzejmą obojętnością. – Od prawie dziesięciu lat to jest mój numer, a ja się wcale nie nazywam Majchrzycki. Pani Majchrzycka mieszkała tu przede mną, ale już nie mieszka.

– A może wie pan przypadkiem, gdzie można ją teraz znaleźć?

– Nie mam pojęcia, proszę pani. Przez krótki czas jeszcze podawałem jej numer telefonu dzwoniącym osobom, ale trwało to ledwo parę tygodni i już dawno ten numer mi zginął.

– Ale znał ją pan?

– Ze dwa razy ją widziałem. Może trzy. W ogóle bym jej nie poznał, więc jeśli w grę wchodzi identyfikacja zwłok, stanowczo odpadam.

– Nie, nie mam jej zwłok – zapewniłam go smutnie. – A Karola Majchrzyckiego pan zna?

– Nawet nie wiem, czy ktoś taki istnieje… Przepraszam panią, ale mnie się patelnia na gazie przypala. Nie znam żadnych Majchrzyckich i czy moglibyśmy już…

Uwolniłam od siebie faceta, z którego nie było żadnego pożytku, pokręciłam głową do wspólników i ruszyłam pierwszego z brzegu, Anatola. Śródmieście, ósemka chyba…? Aby przed dziesiątą, jeszcze mam osiem minut.

W telefonie baba. Raczej chyba młoda.

– Przepraszam panią, poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej…

– Kogo?

– Brygidy Majchrzyckiej.

– O Boże! Dlaczego u nas?

– Bo ćwierć wieku temu to był telefon Anatola Majchrzyckiego.

– No wie pani… Nic nie wiem o żadnym Anatolu, myśmy to mieszkanie kupili od Jerzego Brydziaka, a co przedtem, to już nie wiem. Tak dawno temu… O, była tu taka strasznie stara sąsiadka, ale ona umarła, więc też pani nic nie powie…