W tej kwestii nie miałam żadnych wątpliwości. Jeszcze sześć minut. Kolejny Majchrzycki, Stare Miasto, ósemka. Znów kobieta.
– Kogo? Brygidy Majchrzyckiej? A skąd pani ma nasz numer telefonu?
– Z książki telefonicznej.
– Bzdura! W książkach telefonicznych nie ma żadnych ludzkich numerów telefonów, same firmy i reklamy! Kto pani dał ten numer? Ta Brygida?
– Nie, ja właśnie szukam Brygidy…
– Brygida, rzeczywiście! Też mi imię… To już nie ma, kogo ten kurwiarz podrywać, tylko jakieś Brygidy?! Czy to u mojego męża pani ten numer znalazła? Kto pani w ogóle jest?!
– Bardzo stara gropa – zapewniłam ją pośpiesznie. – Nie znam pani męża, tej Brygidy też nie znam, ale może pani jednak słyszała o Majchrzyckich?
– W życiu nie! I nie chcę słyszeć! Łajdus, jakieś Brygidy na mnie nasyła…!
Wolałam się rozłączyć. Julita i Sobiesław przestali zajmować się sobą i nie odrywali już wzroku ode mnie. Jeszcze minuta. Ochota, ósemka…?
– Nie ma takiego numeru…
No to szóstka. Zlitowałam się nad sprzymierzeńcami.
– Nie ma takiej rzeczy, jakiej nie można załatwić przez telefon – wyjaśniłam, słuchając sygnału. – Ale ja mam wprawę z dawnych lat…
– Słucham, Majchrzycki – powiedział facet z tamtej strony.
O, mój Boże, nareszcie! Nagle odkryłam, że nie można też przez telefon paść człowiekowi na szyję.
– Uwielbiam pana! – wyrwało mi się. – Nie, przepraszam, ja nie zwariowałam, tylko szukam Majchrzyckich według starej książki telefonicznej i pan jest pierwszy, który się do tego nazwiska przyznaje. Istny cud!
– A… można wiedzieć, do czego pani Majchrzyccy?
– O, nic groźnego. Ściśle mówiąc, szukam pani Brygidy Majchrzyckiej, która dwadzieścia pięć lat temu mieszkała na Wiktorskiej. Mieszkała czy nie, w każdym razie podawała telefon pod tym adresem. Czy zna pan może taką osobę?
Zachwycający facet zastanawiał się przez chwilę, nie wnikając w głupie szczegóły, kim jestem, po co mi Brygida i tak dalej.
– Moment. To chyba jakieś dalekie pokrewieństwo… Coś mi się kiedyś obiło o uszy… Bożenko…!
Ani przez chwilę nie wątpiłam, że wzywa na pomoc żonę. Szmery w telefonie wskazały, że zgadłam świetnie. Słuchawkę przejęła osoba płci żeńskiej.
– O, proszę pani, to stara historia. I właściwie więcej plotek, niż czego innego. Może i było jakieś pokrewieństwo między nami, ale to dwudziesta woda po kisielu, wszyscy jesteśmy krewni od Adama i Ewy. A co pani chciała od tej Brygidy?
– Znajomego człowieka – powiedziałam tajemniczo. – Tak naprawdę szukam znajomego pani Brygidy Majchrzyckiej, z dawnych lat, i tylko ona jedna może mi powiedzieć, kto to był, ten znajomy. Żeby zapytać, muszę ją znaleźć, nie?
– No, niby tak. Ale ja wątpię, czy pani ją znajdzie, bo jej nie ma. Wyjechała na zawsze gdzieś do Ameryki już ładne parę lat temu. Jej syn tam mieszka, a jak już pani chce plotki, to… ja zaraz sobie przypomnę… Coś było takiego, on się strasznie wzbogacił, spadek chyba dostał i ten spadek był w Ameryce albo może w Szwajcarii, ale to było jeszcze za starego ustroju. Same trudności z tego wynikły!
– A wie pani może, po kim ten spadek? – spytałam chciwie.
– Po kimś takim… Wie pani, że nie wiem – osoba w telefonie nagle się zdziwiła. – Obijało mi się o uszy, ale ja wtedy miałam akurat własne kłopoty i nie zapamiętałam dobrze, ale… zaraz… Ja zadzwonię do jednej mojej znajomej, bo aż mnie pani teraz zaciekawiła, ona będzie lepiej pamiętać. A ten znajomy Brygidy Majchrzyckiej, to, kto?
Całą opowieść miałam już gotową w sobie.
– No właśnie, żebym to ja wiedziała! Właśnie dawno temu przy mnie pani Brygida kupowała taką rzecz, której nigdzie nie można dostać, dla kogoś i nie wiem, dla kogo, a strasznie mi na tym zależy, żeby pożyczyć albo, chociaż obejrzeć. Ten ktoś z pewnością to ma…
– A co to było takiego?
– Albumowe dzieło przyrodnicze z mnóstwem fotografii, takie dość specjalistyczne. Po angielsku, ale to bez znaczenia…
– Jakie dzieło?
Widać było, że facetka pyta ze zwykłej ludzkiej ciekawości, bez najmniejszych podejrzeń. Zakłopotałam się z lekka.
– Nie powiem pani dokładnie, bo pomyśli pani, że się wygłupiam. Przyrodnicze, dotyczące fauny, śladów obecności zwierzyny od karalucha po słonia, poprzez wszystkie ptaki. Bardzo mały nakład i nie miało wznowień, a jedyną osobą, o której wiem, że to ma, jest właśnie ten ktoś od pani Brygidy. Nawet, jeśli wymieniła nazwisko, ja go nie pamiętam, może nie dosłyszałam, no i tak szukam. Jestem pewna, że ona pamięta. Drogie było jak piorun.
– To pani znała Brygidę Majchrzycką osobiście?
– Znałam, zetknęłam się z nią na krótko. I w ogóle za granicą. Może istnieje ktoś znajomy, kto o niej coś wie?
– Pewnie, że istnieje. To ja zadzwonię do tej mojej znajomej i potem pani powiem, czego się dowiedziałam. Da mi pani swój telefon?
– Jasne, oczywiście, już mówię. Ma pani, czym pisać…?
Ostrzegłam ją, że z niecierpliwości też jeszcze będę dzwoniła, i odłożyłam słuchawkę. Julita i Sobiesław patrzyli na mnie w skamieniałym bezruchu. Zdaje się, że zaniechali nawet mrugania oczami.
– Na litość boską – powiedziała osłupiała Julita. – Co ty mówiłaś…?
– Jakie dzieło o śladach zwierzyny? – spytał nieufnie Sobiesław. – Fotograficzne? I ja o tym nic nie wiem?
– Oj, nie zawracajcie głowy – zirytowałam się. – O łajnie… znaczy, chciałam powiedzieć o odchodach. Nie wszystko wam jedno?
– I ptaki…?
– Jakie znowu ptaki, ptaki miewamy na przednich szybach samochodów, na tylnych też, i dzieło nam do tego niepotrzebne, zdaje się, że ptaków tam nie było, chyba że nieloty, ale nie pamiętam. Dzieło rzeczywiście istnieje, ma je Alicja, z tym, że wcale nie angielskie, tylko nasze. Coś przecież musiałam powiedzieć!
– A ona, co na to…?
Powtórzyłam im całą rozmowę. Otrząsnęli się z lekkiego szoku i jęliśmy rozważać osiągnięcie.
Pojawiła się szansa, że znajdziemy pierwotnego posiadacza tej drugiej, pomylonej zapalniczki, kłującej w oczy na moim salonowym stole. Od niego dowiemy się o jej dalszych losach, bo niemożliwe jest, żeby Brygida Majchrzycka kupowała ją dla pana Mirka, w owym czasie ucznia w szkole. Ta jakaś Bożenka potwierdziła plotkę o spadku i wychodziło na to, że mętne wspomnienia zaśmiardniętego ogrodu miały swój sens. Druga zapalniczka zdoła może doprowadzić do pierwszej, mojej, którą uparłam się odzyskać.
– Jak znam życie – powiedziałam proroczo – ta facetka dzwoni właśnie do swojej znajomej, o ile znajoma ma mniej niż sto lat. Co nie jest wykluczone. Do mnie już nie zadzwoni, bo pogawędka o spadku będzie długa i północ ona uzna za porę niestosowną. Na wszelki wypadek postawię sobie dzisiaj telefon przy łóżku.
– Czy nadal mam się doszukiwać wspólnych znajomych? – spytał Sobiesław. – Ciekawe, swoją drogą, z jakiego okresu te zwierzęce odchody, jeśli ja o tym nic nie wiem… Zaraz. Alicja…? I nie pokazywała mi tego…?
– Może akurat zapomniała, że ma, zajęta była, czym innym. Grenlandią. Owszem, znajomi się przydadzą, mało ich na razie, niech pan sobie jeszcze poprzypomina…
– Tobie się chyba coś stało – powiedział ostrożnie fotograf, usiłując nie być niegrzeczny. – Czy ty przypadkiem trochę się nie gubisz z pośpiechu?
Wólnicki przez chwilę się łamał.
– Zgadza się – przyznał dzielnie. – Pośpiechu się nie będę wypierał. Zależy mi… no, wiesz… Ale sam widzisz, ile mi tu gulgocze, nie ma, z kim pogadać, pierwszy raz tak zostałem jak idiota, teoretycznie powinien w tym siedzieć Mietek, razem ze mną, tymczasem Mietek uczepiony tej strzelaniny na Stegnach, Górski na urlopie…
– Za parę dni wraca, nie?
– Toteż właśnie – przyświadczył Wólnicki i na chwilę zamilkł.
Fotograf zrozumiał. Jasne, Wólnicki za wszelką cenę chce się wykazać przed powrotem Górskiego, no dobrze, nie musi mu tego tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy. Stąd pośpiech i kołowacizna, na którą zapadł. W porządku, ludzka rzecz, pogadać zawsze można, nie zaszkodzi.
– Wal, co tam masz – zaproponował.
Dopiero teraz, a i to nie od razu, Wólnickiemu zaczęło porządkować się w głowie. Z początku relacja wychodziła nad wyraz chaotycznie. Fotograf dopomógł.
– Skąd on wracał? – zapytał.
– Kto?
– Denat. Mówisz, że ledwo wrócił do domu, wlazł za nim sprawca. Z nim czy za nim, wsio ryba, a gdzie był przedtem, zanim wrócił?
Wólnicki milczał i gapił się na kumpla.
– No i popatrz, nie wiem. Gdzie był cholernik? Kompletnie to przeoczyłem, nie wydawało mi się ważne.
– Bo i pewnie nie jest – pocieszył go fotograf. – Ale dla porządku…
– Dla porządku powinno być ustalone. Nie w knajpie, trzeźwy jak świnia, nie pił. Jak dotąd… czekaj, mam tu wywiady… żadna z tych jego wielbicielek nie przyznała się, że z nim była…
– Może, co nowego poderwał?
– Możliwe. Zaraz, co najmniej do pierwszej po południu, tak, tu mam… był u takiego jednego, w tenisa grali i nic więcej. Ogrodu mu nie robił. Odjechał stamtąd i nikt go później nie widział, dopiero wieczorem…
– Nie umył się nawet po tym tenisie? – skrytykował fotograf.
– Diabli wiedzą, może się i umył. Na obiad gdzieś pojechał? No i masz, na nowo wszystkich pytać, czy go gdzie nie widzieli? Skądś wrócił i tyle, po dużym błocie nie chodził, ale w końcu wrócił żywy, więc ostatecznie to jest sprawa wtórna.
– Ale ten ktoś z kim był, mógł razem z nim przyjechać i kropnąć go, nie?
– Niby mógł…
– Nie, moment, czekaj – zreflektował się fotograf. Na wykazywaniu się przed powrotem Górskiego zbytnio mu nie zależało, był, zatem znacznie przytomniejszy i rozgorączkowanie jego umysłu nie mąciło. – Ta donica, narzędzie zbrodni. Siostra ofiary mówiła… Ja umiem czytać i sklerozy nie mam… Więc ta siostra mówiła, że donica nie ich, to jak? Przynieśli ją ze sobą? Ty byś się nie spłoszył, gdyby za tobą jakiś nerwowy leciał i donicą potrząsał? Zastanów się!
Wólnicki nie musiał się zastanawiać.