Выбрать главу

Szczęście, że pani Bożenka przypomniała mi, po co dzwonię i czego szukam, bo dzieło o łajnie gruntownie wyleciało mi z głowy. Adres Wiwien był mi teraz potrzebny. Kto go tam wie, świętej pamięci pana Mirka, czy nie zastąpił swojej zapalniczki moją, skoro Brygida żądała od Wiwien zwrotu mienia, żal mu było własnej, więc dostarczył moją i może ta zołza ciągle jeszcze ją ma…?

Pani Bożenka zatroskała się.

– Wie pani, ja za tego Pszczółkowskiego też głowy nie dam, może on się nazywa Trzmielowski albo Chrząszczkiewicz, albo Mrówczyński, tyle wiem, że jakiś pracowity owad. I ani ulicy, tam przecież są jakieś ulice, ani numeru, ani nic, Mysiadło i tyle.

Podziękowałam jej grzecznie i zapewniłam, że jakoś dam sobie radę.

Nawiasem mówiąc, znacznie później wyszło na jaw, iż ów pracowity owad nazywał się Pasieczniak.

***

Uzyskawszy właściwe dane od Wólnickiego, fotograf z determinacją pojechał do domu Gabrieli, gdzie przytrafił mu się malutki uśmieszek fortuny, można powiedzieć: prezencik losu. Podchodząc do wejściowych drzwi budynku, natknął się na Sobiesława, który właśnie dom opuszczał. Mógł udawać, że spotkali się przypadkowo.

Entuzjazmu na widok mistrza fotograf nie musiał ani udawać, ani ukrywać. Sobiesław odwalił większą część zleconej roboty, elektroniczną metodą wysłał, co najpilniejsze, wykiełkowała w nim ogólnoludzka życzliwość, fotograf już wcześniej obudził w nim sympatię i spotkanie sprawiło mu przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu, żeby pogadać z facetem, wielbiącym jego talent i wiedzę, każdy lubi być doceniany. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie.

W najbliższym barze miła pogawędka jęła napotykać drobne uciążliwości.

– Robiłem miejsce zbrodni – wyznał fotograf z lekkim zakłopotaniem. – Normalnie robię, ale teraz widzę, ile mi zabrakło. Wiesz jak to jest, człowiek już ma doświadczenie, zwykła rutyna, wiadomo, co potrzebne, a okazuje się, że można więcej. Coś mi się widzi, że nie jeden raz i nie dwa, wyszłyby z tego dowody rzeczowe. Rychło w czas. A nawet i teraz.

Urwał wyczekująco. Sobiesław milczał i nie wyrywał się z pytaniami, bo zalęgły się w nim złe przeczucia. Fotograf był zmuszony kontynuować.

– To twój brat, nie? A cholera wie, o co tam poszło. Z całego domu jedna rzecz zginęła, świadek… tego, twoja siostra mówi, że to zapalniczka stołowa, nie wiem, jak ona mogła wyglądać, ta zapalniczka, nie siostra, ale może jednak coś wiesz…? Niemożliwe przecież, żeby ktoś zabił dla zapalniczki, z czego ona była, z platyny? Człowieku, ty coś przecież o tym myślisz!

Sobiesław z lekkim oporem przyznał, że owszem, myśli.

– No i co? – nalegał rozpaczliwie fotograf. – Zabójca zabrał? Skąd ona się tam w ogóle wzięła, podobno się nie zapalała, może to ma jakieś znaczenie?

Myślenie Sobiesława biegło ostrym kurcgalopkiem, aktualne miejsce pobytu zapalniczki znał doskonale i za nic w świecie nie chciał go wyjawić, ostatnie pytanie jednakże otworzyło przed nim pewne możliwości. Wczoraj wieczorem coś mętnego się uległo, o małym Majchrzyckim mógł opowiadać do upojenia, a jeśli dziś dowie się więcej, nikt mu nie udowodni, że sam sobie tego nie przypomniał. Proszę bardzo, posłuży informacjami i przyczyni się do ujęcia sprawcy zbrodni.

– Tak mi chodzi po głowie… Wiesz… Nie obchodziło mnie i teraz siłą z siebie wywlekam… Że Mirek ją dostał w prezencie, to pewne. I jakieś mam takie skojarzenie, nazwisko mi wyskoczyło, Majchrzycka. Chyba ta Majchrzycka ją skądś przywiozła. Mogę się mylić, bo Majchrzycki, gówniarz taki, do tej samej szkoły chodził, co ja, on w pierwszej klasie, ja w ostatniej, więc krótko, i może coś mieszam. Ale Majchrzycka wyraźnie majaczy, Brygida Majchrzycka, takie nazwisko tkwi mi w pamięci.

– Brygida? Nie Wiwien?

– Jaka znowu Wiwien? – skrzywił się Sobiesław. – Brygida, na bank! Nie, zaraz…

Teraz już uczciwie wysilił pamięć.

– Czekaj, czekaj… Głupie imię, ale brzmi jakby znajomo. Słyszałem je. Chyba słyszałem, bo sam bym nie wymyślił. I z Mirkiem miało to coś wspólnego. Czy nie wpadło mi w ucho kiedyś… Jakaś Wiwien czepia się go jak rzep i nie może się jej pozbyć, mam takie mętne wrażenie. A co? – zaciekawił się nagle. – Macie taką?

– Plącze się po dochodzeniu – rzekł fotograf ostrożnie, bo nie był pewien, czy osoby podejrzane nie stanowią tajemnicy służbowej. – I to była Wiwien Majchrzycka?

– A cholera ją wie, jak się nazywała, nazwiska nie słyszałem. Ale spróbuję…

– Co spróbujesz?

– Spojrzeć na zdjęcia. Co ja wtedy robiłem…? Na krótko wpadałem i rzadko. Czy nie ten ogród botaniczny…? Ludzie mają różne rodzaje pamięci, mnie się wydarzenia kojarzą ze zdjęciami, popatrzę, może mi się coś więcej przypomni. Daj mi namiar na siebie, w razie, czego zadzwonię.

Wręczając wizytówkę koledze po fachu, fotograf nie miał nawet drgnięcia przeczucia, jak szybko fotograficzna pamięć Sobiesława zdoła zadziałać i skąd tryśnie jej źródło…

Dokładnie w tym samym momencie Wólnicki dotarł do tenisisty.

Złapał go w domu, stanowiącym podziwu godną rezydencję, ponieważ tenisista z zawodu był prezesem firmy określonej w książce telefonicznej wdzięcznym mianem „aaaaaaalarmy". Firma działała sprawnie, prezes, zatem dysponował dużą swobodą i krótko przed południem zaledwie skończył konsumpcję śniadanka. Jedne sprawy służbowe załatwił zdalnie o wczesnym poranku, kolejne zaś, wymagające udziału osobistego, miał przewidziane dopiero po drugiej. Komisarzowi od razu zaproponował kawkę, herbatkę, względnie inne, dowolnie wybrane napoje.

Wólnicki skorzystał z kawki, żeby wprowadzić nastrój towarzyski, zamierzał, bowiem udawać, że przyjechał na plotki. Co w pewnym stopniu nawet nie mijało się z prawdą.

– Grał pan w niedzielę w tenisa z Mirosławem Krzewcem – zaczął z westchnieniem.

– O, cholera – zaniepokoił się pan domu. – Panie, gdybym wiedział, że go ktoś kropnie, rakiety do ręki bym nie wziął! Jak Boga kocham, żywy stąd odjeżdżał, mam świadków!

Wólnicki powstrzymał się od pytania, skąd wie, że Krzewca ktoś kropnął, zdawał sobie bowiem sprawę i upływu czasu i szybkości, z jaką sensacyjne wieści rozchodzą się po ludziach. O śmiertelnym zejściu partnera mogło pana prezesa poinformować już ze dwadzieścia osób, a możliwe, że i sto. Wolał od razu przejść do świadków.

– No właśnie – rzekł konfidencjonalnie. – To świadkowie. Poufnie to panu mówię, ale istnieją podejrzenia, że ktoś z tych świadków trochę się przyczynił.

– Ale co też pan…!

– O wszystkich pan wszystko wie? Sami przyjaciele?

W tym momencie podsłuchująca pilnie małżonka pana prezesa wtargnęła na oszkloną werandę, służącą do picia śniadaniowej kawki. Strój miała na sobie poranny, coś w rodzaju połyskującego srebrną nicią kimona, makijaż nieskazitelny, ogólna zawartość kimona zaś wydawała się wysoce apetyczna i pełna życia. Wólnicki ocenił ją na trzydzieści pięć i pomylił się tylko o pięć wiosen.

– O, żadne takie! Ty tu, Włodziu, tak zaraz nie zaświadczaj za ludzi! My nic nie ukrywamy – zwróciła się z energią do komisarza – ale obcy ludzie też patrzyli, a skąd mój mąż ma znać obcych ludzi? Gapią się różni, może się gapić i złodziej, i morderca! Mój mąż to jak dziecko, nawet głowy nie odwróci, choćby tam, kto warczał i szczekał…!

– Ależ Lusieńko…

Lusieńka zawinęła się ekspresowo, sięgnęła do barku, nalała sobie koniaczku i już siedziała przy śniadaniowym stoliku, Wólnicki ledwie zdążył wykonać wszystkie eleganckie, powitalne gesty. Szczekanie go nieco zaintrygowało.

– Mnie niech pan pyta! – zarządziła. – Oni po tym tenisie to nie powiem, co widzą, pot im oczy zalewa, ale ja, co widzę, to widzę. Że tu stali i siedzieli znajomi, to jedna sprawa, nawet się Bolcio ze Szczepanem zakładał, który wygra, ale za ogrodzeniem też patrzyli, Bukielak z psem przylazł i tylko psa zdenerwował, bo mu się do piłki wyrywał, a on go trzymał…

Przez dwie sekundy Wólnicki miał w oczach obraz tego jakiegoś Bukielaka, który wyrywa się trzymającemu go psu, ale zaraz się opamiętał.

– … a nawet żaden nie spojrzał, że do Mirka samochodu już się pokraka zakradała! I Mirek spojrzał dopiero, jak ten rechot usłyszał!

Przerwa na chlupnięcie sobie koniaczku została szybko wykorzystana przez pana prezesa.

– Moja żona jest ogromnie spostrzegawcza, może nawet nadmiernie, ale ja wszystkie nazwiska podałem temu panu z policji, który tu nas pytał…

– Ale mnie nie pytał! Nawet nie wiedziałam, że był!

– … i wszystkie zapisał. Nawet nasza gosposia zeznała, nawet ogrodnik…

– Dużo Jasio wie! – wskoczyła znów w zeznania pani domu z gniewem i wzgardą w odniesieniu do wiedzy ogrodnika. – Gienia owszem, nie powiem, ale z kuchni mało widać. A ja tu byłam i ślepa nie jestem! Tam samochody stały – wskazała palcem w kierunku, gdzie i Wólnicki zaparkował – a ona tak z tyłu, w kucki prawie, ukradkiem. I nic mi nie powiedzieć tyle czasu, żeby nie Gienia, do dziś bym nie wiedziała, że takie piękne śledztwo się robi!

– Ależ Lusieńko, przecież cię nie było…

– Nie było, nie było… Ale w ogóle byłam! Mógł ten gli… policjant na mnie zaczekać!

– Do północy…?

– O, rzeczywiście, zaraz tam północ, wielkie rzeczy…!

Wólnicki wyrzuty małżeńskie przeczekiwał cierpli, wie, podtrzymywany na duchu wnioskiem, że z zabójstwem państwo domu na pewno nie mają nic wspólnego. Tyle wywęszyć umiał, lepiej niż pies. Żal pani Lusieńki napełniał go głęboką nadzieją, coś ta baba dostrzegła, wywiadowca rzeczywiście nie tyle może zlekceważył, ile nie przyszło mu do głowy…

Pani Lusieńka porzuciła pretensje do męża.

– No i proszę, dobrze, że pan przyszedł, jestem pewna, że nic wam nie powiedzieli, wszystko ważne przeoczyli! Chwalić Boga, żadnych interesów mój mąż z nieboszczykiem nie miał i ja tu niczego ukrywać nie muszę…

– Lusieńko…!

– Cicho bądź! Co jak co, ale na ludziach Włodzio się zna i wie dobrze, kto się do czego nadaje. Mirek, świętej pamięci, do tenisa w sam raz, do imprezy, do tańca, ale do interesów niech ręka boska broni! Dawno się Włodzio połapał.