Выбрать главу

– Pogratulować – rzekł szybko Wólnicki. – A to ważne, co przeoczyli, to, co?

– Plotki, panie komisarzu, plotki…

– Cicho bądź! Takie plotki, które na własne oczy widzę, to już nie plotki, tylko te, no, jak im tam, o, dowody rzeczowe! Prawda?

Wólnicki z całego serca potwierdził.

– No proszę! A ja na własne oczy widziałam, pokraka przylazła…

– Przepraszam bardzo, jaka pokraka?

Pani Lusieńka sapnęła z wyraźną rozkoszą i ponownie sięgnęła do barku.

– Dziwię się, że pan nie wie. Była taka jedna, nawet o niej Mirek napomykał, molestowała go całe lata, uwolnić się nie mógł, już się odczepiał i na nowo. Unikał jej jak mógł, a ona swoje. Śledziła go, ale mówił kiedyś, że, całe szczęście, samochodem jeździ, więc niemożliwa rzecz razem jechać w dwa samochody, bo on też samochodem. Ale czasem taksówką i wtedy klęska, nie sposób jej się pozbyć. Znajomość z nami przed nią ukrywał, ale w końcu wypatrzyła, no i wtedy, w niedzielę, nie wiem, czym przyjechała, ale odjechali razem, pewnie wolał ją zabrać, żeby do nas nie przyszła. A już była wcześniej i raz ją nawet na mieście widziałam, a w niedzielę, z kortu zeszli, ten pot ocierali, a ona, wyraźnie widziałam, za jego samochód się zakradła i za bagażnikiem siedziała. Schowana, w kucki. I zarechotała.

– Proszę…?

– Śmiech taki miała, jakiś okropny. Jakby, co rżało albo rechotało, albo jakoś tak… chrrr, chrrr, chrrr, rżrżrż, hyrrr, hyrrr… Nie, ja tak nie umiem.

Dźwięk, wydany przez panią Lusieńkę, był przerażający, acz jej zdaniem, nieudolny.

– Lusieńko…! – jęknął zdławionym głosem pan prezes.

Wólnicki milczał, lekko zamurowany. Pani Lusieńka odchrząknęła i przepłukała gardło koniaczkiem.

– No, sam śmiech by wystarczył. Ale i bez śmiechu jakaś taka… Ja nie jestem żadna megalomanka, Włodzio może zaświadczyć, są kobiety młodsze ode mnie i piękniejsze, proszę bardzo, zgadzam się na to, każdy ma swój gust, wcale tak nie krytykuję, chociażby żona Mirka, była żona, bardzo ładna, ale ta… zaraz, dziwaczne imię… o, Wiwien! Ta Wiwien, ja nie wiem, ona ma w sobie coś obrzydliwego. Niby nic, nie garbata, nogi proste, ani iksy, ani obajny, nie karlica, a jednak. Twarz jakaś taka… I chyba ruchy. Chodzi brzydko, macha rękami… No nie wiem, to trzeba zobaczyć. Pokraka i tyle. Mirek ten śmiech usłyszał, obejrzał się i aż zbladł. Zaraz się pożegnał, zabrał rzeczy, poleciał do samochodu i razem odjechali.

Wólnicki odetchnął głęboko.

– No właśnie, dziwne się wydawało, że po tym tenisie pod prysznic nie poszedł. Państwo tu przecież z pewnością mają…

– A gdzie mu było do prysznica, co też pan! Na jego miejscu też bym uciekła, żeby ona tu nie przyszła i swoich rechotów nie zaczęła!

– A ja nic o tym nie wiedziałem – bąknął pan prezes, jakby nieco oszołomiony.

– No, Mirek się nie chwalił. Który chłop zauważy, jak się nic nie mówi?

– Pani jest bezcenna i zachwycająca – rzekł Wólnicki ze szczerym entuzjazmem po dłuższej chwili milczenia i na własne oczy zobaczył, jak prezes odruchowo kiwnął głową. – Ten właśnie moment był dla nas niepojęty, a pani wyjaśniła sprawę. Więc to z Wiwien Maj… z Wiwien stąd odjechał w pośpiechu, jak stał…

– To mogę zaświadczyć pod przysięgą! – zapewniła pani Lusieńka.

Wólnickiemu przeleciał przez głowę cały tajfun myśli. Wywiadowcy, mężczyźni, rutyna, gówno się dowiedzą, no owszem, są i dziewczyny, skąd człowiek ma wiedzieć, gdzie wysłać faceta, a gdzie dziewczynę, czemuż, do diabła, nie miał fartu dostać Joli… a, na nic, w chwili wizyty wywiadowcy pani Lusieńki nie było, no tak, jak w totolotku, rezultat zależy od szczęścia, niech to piorun spali, ludzie powiedzą wszystko, trzeba tylko…

Na „trzeba tylko" mu się urwało, bo pani Lusieńka wyraziła swoją opinię.

– Ale, że ona go nie zabiła, za to głowę na pniu położę – rzekła z niezłomnym przekonaniem.

– No? Bo co? – zainteresował się małżonek.

Połowica wzgardliwie wzruszyła ramionami.

– Bo dla niej bez niego życia nie było. I nie ma. I ona nie z tych, co się trują, żadne samobójstwo, nic z tych rzeczy. Jak ona teraz na jego grobie dzień w dzień nie będzie ze świeżymi kwiatami siedziała, to niech ja… niech ja… niech ja nawet wyłysieję! Żyła nadzieją na niego, co ja mówię, pewnością na niego i do widzenia. To było widać, obsesja, świeciło od niej, gdyby go paraliż tknął, kwiczałaby ze szczęścia, że ma go dla siebie, pielęgniarka całą dobę na okrągło do końca życia. Do wariatkowa się nadaje, jak rzadko, kto.

Wólnicki się zmartwił, na marginesie zostawiając myśl, że pani Lusieńka jest znacznie mądrzejsza niż się wydaje, chociaż wiadomo, że to te baby tak między sobą… ale czy z taką obsesjonistką uda się parę normalnych słów zamienić? Skoro z nią odjechał, powinna wiedzieć, co dalej, pytanie czy powie. Gdzie ona w ogóle jest, do cholery, jak ją znaleźć, do diabła z listem gończym, wedrzeć się, niech ten kretyn, prokurator, da nakaz, teraz już są podstawy…

Opanował się z wielkim wysiłkiem.

– Przepraszam, ale mówiła pani coś o szczekaniu…

Przez chwilę pani Lusieńka była zdziwiona, ale zaraz jej przeszło.

– A! Chodzi panu o psa Bukielaka? No pewnie, cały czas szczekał, a oni jakby ogłuchli, jestem pewna, że nawet nie słyszeli. Istne głuszce! Ale na pana miejscu ja bym tę Wiwien zapytała…

– Ja na swoim miejscu także. Dziękuję pani bardzo…

Również w tym samym czasie przyszedł pan Ryszard, wezwany przez mnie telefonicznie. Ściśle biorąc, wezwany został wcześniej i nie on sam, tylko jego pracownicy.

– Niech pan sam popatrzy – rzekłam z furią, kiedy objawił się osobiście. – Proszę, proszę, chodźmy pod wierzbę. Mówiłam, żeby to wyrzucić, nie? Naprawdę widzi pan we mnie Horpynę, która z tym całym gruzem poleci na wał wiślany i trochę go umocni? Wałowi się przyda, ale ja się nie czuję na siłach, może jeszcze trzydzieści lat temu, ale nie teraz, już się odchudziłam, nie muszę więcej!

Pan Ryszard, bez emocji patrząc na pełne gruzu taczki i górkę takiegoż gruzu, która na taczki nie weszła, zakłopotał się i westchnął.

– No to pani nie wie, jak jest z ludźmi? Ten ma to, ten ma tamto. Marcinek na budowie w Zielonce, a tego Henia ja chyba wyrzucę. Chociaż szkoda mi trochę, bo jako kierowca doskonały i przeważnie załatwia koncertowo. Czasem mu się tylko przytrafia…

– I akurat cyrkluje na mnie? – warknęłam straszliwie. – Akurat mnie Henio wściekle nie lubi? Czy ja mu każę siebie czytać? Nie ma przymusu! Widział mnie w ogóle?! Może mu się z twarzy nie podobam, ale to, co, pan w niego wmawiał, że mam osiemnaście lat i on się strasznie rozczarował?!

– Nic w niego nie wmawiałem…

O, nie tak od razu furia we mnie klęsła.

– Ale ten Henio, sam z siebie, ma ręce? Nie paralityk? Kierowca, wedle przepisów, ciężarów żadnych nie powinien nosić, niech pan z nim przyśle jeszcze jakiego! W tym kraju panuje bezrobocie!

– Sama pani mówi, że bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma łudzi do roboty…

– Niech weźmie ze sobą bezdomnego w młodszym wieku…!

– A pani uważa, że ci w młodszym wieku, dlaczego są bezdomni?

Polityka ogłuszyła mnie ostatecznie.

– Pan mi przyśle tego Henia! Zabiję gnoja osobiście!!!

– Przed wywiezieniem gruzu czy po?

– Po…!!! – zreflektowałam się nagle. – Nie, po już mi przejdzie. Poza tym nie wróci, ucieknie na widok megiery. No to pana zabiję. Niech pan coś zrobi.

– Herbaty, jeśli można. A Henio, prawdę mówiąc, chyba się pani trochę boi.

Zważywszy, iż nie mogłam sobie przypomnieć żadnego bezpośredniego kontaktu z Heniem i nie wiedziałam nawet, jak wygląda, zdziwiłam się nieco. Niektórych pracowników pana Ryszarda znałam od dawna, a niektórych wcale. Henio zaliczał się do tych drugich.

– Zrobiłam mu coś złego? – spytałam z niepokojem.

Pan Ryszard, znający mój dom lepiej niż ja, zważywszy, iż go sam budował, sięgnął po swoją ulubioną szklankę.

– Zrobić i dla pani?

– Nie, dziękuję, ja mam. Dolać trochę. I chodźmy do salonu, tam przyjemniej. O co chodzi z tym Heniem? Upodobania może mieć dowolne, ale ja się chcę pozbyć gruzu po telefoniarzach, więc mnie to interesuje. Naprawdę mam to sama wywozić na wał w foliowych torbach?

Pan Ryszard otrząsnął się z lekka, zapewne wizja mnie przy tego rodzaju pracy nie wzbudziła w nim euforii, albo może nie spodobał mu się mój przemęczony trup, leżący w połowie drogi. Zaprzeczył, czym prędzej.

– Nie, niech pani po prostu w tamtą stronę nie patrzy, na szczęście wierzba zasłania. Jutro ich przycisnę. A co do tego Henia… to sam nie wiem, ale było przecież gadanie, że ktoś ukradł pani zapalniczkę, i wszyscy słyszeli. Sam ich przepytywałem. Henio też tu wtedy był.

Pan Ryszard urwał na chwilę i napił się herbaty. Wydawał się nieco zakłopotany. Czekałam podejrzliwie na dalszy ciąg.

– Sam nie wiem, jak to powiedzieć, bo to głupie.

– Zwyczajnie niech pan powie – poradziłam. – Henio podwędził?

– Ale, skąd! Przeciwnie. Z początku nie, dopiero trochę później, jak uzgodnili zeznania, Henio zaczął się tak wahać, no i dobrze, niech będzie wprost, rzucił podejrzenie na panią Julitę.

Zdumiałam się niebotycznie.

– Na litość boską, dlaczego…?!

– Bo wróciła. Tak się Henio upiera.

– Trzeźwy był?

– Jak świnia. To dobry kierowca, w pracy nie pije. W ogóle nie bardzo pije, piwo po robocie, wódkę do śledzia, normalnie, jak człowiek, jeszcze go pijanego nie widziałem i nawet chyba ani razu na kacu. Ze dwa dni myślał, zanim to powiedział.

– Niech pan powie porządnie, co powiedział – zażądałam surowo. – Julita, co prawda, na pewno nie ukradła, ale może coś z tego wyniknie. No! Co mówił? Co to znaczy, że wróciła?

Pan Ryszard pokręcił głową.

– Tak, co do słowa pani nie powtórzę – zastrzegł się. – On przyjeżdżał i odjeżdżał, dowoził różne rzeczy, ale w zasadzie był. Widział jak Julita wychodziła, tak mówi, a zaraz potem wywoził skrzynki, za śmietnikiem zawracał i zobaczył, że wraca. Jakoś dziwnie wracała, tak się zawahała, zatrzymała przy furtce, weszła do domu i prawie od razu wybiegła. Tyle widział, co przez czas zawracania i nie przyglądał się specjalnie, ale pamięta. Julita ładna i rzuca się w oczy, więc zauważył. Tak, mówi, wyglądało, jakby czegoś zapomniała i po to wróciła, a nie chciała się przyznać, że zapomniała, czy coś w tym rodzaju. Bywa, że człowiekowi głupio, że zapomniał. Pani Julita nie mówiła, że wracała?