– Co to jest majda, panie Ryszardzie? Wie pan może przypadkiem? Z czego pochodzi takie wyzwisko?
– Nie wyzwisko, tylko nazwisko – skorygował pan Ryszard. – Coś słyszałem od Henia, jakiś gość, awanturnik, odgrażał się ogrodnikowi, a na Heniu się skrupiło. Majda się nazywa, Henio mu te uschłe drzewka woził. To, co teraz?
Decyzję podjęłam już wcześniej.
– Teraz trzeba sprawdzić, czy u Wiwien nie stoi moja zapalniczka. Nie wiem jak, włamać się na chama czy raczej podstępem? Może wedrzeć się pod byle, jakim pretekstem w dwie osoby, jedna ją zajmie, a druga poszuka?
– Pod jakim pretekstem?
– Sto panu znajdę na poczekaniu. Coś u mnie po panu Mirku zostało, może ona chce na pamiątkę, zabójcy szukam, a ona coś wie, zdjęcia ma, niech pożyczy, bo ja piszę pośmiertne wspomnienie, pan Mirek mówił, że ona mieszkanie sprzedaje, cokolwiek, aby tylko panem Mirkiem gębę sobie wycierać. Skoro za nim latała, złapie przynętę. O tym spadku jeszcze mogę, o Brygidzie… Zaraz, ze wszystkiego wynika, że Brygida Majchrzycka to jej rozwiedziona teściowa!
– I na teściową, myśli pani, że się złapie?
– A diabli ją wiedzą, ale na pana Mirka i na spadek z pewnością, coś z tego chwyci. To jak…?
– Ale to musiałaby pani sama pójść, bo nikt inny tego wszystkiego nie wymyśli.
– Nie sama, tylko z kimś. Z kim? Julita do bani, za ładna, lepiej z facetem. Idzie pan?
Pan Ryszard nie chciał z całej siły. Co innego włazić do pustego domu nieboszczyka, a co innego do żywej osoby, ponadto nie czuł w sobie talentu do przeszukiwania cudzych mieszkań. Z drugiej strony uparcie obciążał się częścią winy i łamał sobie charakter aż trzeszczało. Zlitowałam się, pomyślałam o Sobiesławie, grawitacja w kierunku Julity czyniła go naszym sprzymierzeńcem, a w dodatku jego obecność stwarzała nowe preteksty.
Złapałam komórkę.
– Nie wiem, gdzie on w tej chwili jest – powiedziała Julita. – Ale jestem z nim umówiona o wpół do trzeciej na Rozdrożu. Chociaż tam już teraz też nie ma gdzie zaparkować, ale wpół do trzeciej to jest taka pośrednia godzina, więc może kawałek miejsca będzie.
– Od razu go zabierz i przyjeżdżajcie do mnie – zarządziłam. – Dostałam adres Wiwien Majchrzyckiej i prawdopodobnie u niej stoi moja zapalniczka. Trzeba się wedrzeć podstępnie.
Julicie pamięć nie szwankowała.
– Wiwien? – zdziwiła się. – Zdawało mi się wczoraj, że ma na imię Brygida?
– To druga. Synowa Brygidy. Wszystko wam opowiem, jak przyjedziecie, Sobiesław potrzebny, na wszelki wypadek mogę ugotować pierogi z mięsem. Kupne.
Julita, również na wszelki wypadek, zgodziła się na pierogi, wdzieranie potraktowawszy marginesowo. Pan Ryszard odetchnął z wyraźną ulgą.
– Zostawię pani wytrychy od Tadzia. W razie, czego niech pani dzwoni. A temu Heniowi, prawdę mówiąc, nie ma się, co dziwić, w zasadzie pracuje dla mnie, ale u ogrodników sobie dorabia, ma własną furgonetkę i teraz mi się przypominają różne plotki i chichoty, miał chłopak niefart. Ciągle się nadziewał na jakieś zmory, pan Mirek nawalał, a na niego padało i jemu sobaczyli. Pani te buble nawet dosyć łagodnie zniosła, ale ten jakiś Majda podobno z widłami do niego leciał, ludzie mieli uciechę, a mnie jednym uchem wpadło, drugim uciekło. Tyle pamiętam, więcej nic. No i ta jego dziewczyna… Już bym mu darował.
Oznajmiłam, że za adres Wiwien gotowa jestem darować mu znacznie więcej. Pan Ryszard zobowiązał się uzyskać od swojego personelu szczegółowsze informacje i czym prędzej zszedł mi z oczu, zabierając ze sobą szczotkę na niedokręconym drągu.
Fotograf zetknął się z komisarzem Wólnickim w pół godziny po nadspodziewanie owocnych rozmowach i prawie od razu przekazał wieści od brata ofiary. Prawie, bo Wólnicki zajęty był rozsyłaniem po świadkach wywleczonych z toalet pomocników. Samochód, z którego nikt nie wysiadł na ulicy Pąchockiej, sąsiedzi rechoczącej Wiwien, Wandzia Selterecka, bez wątpienia wizytująca amanta, i jej wiedza o zaginionym przedmiocie, kumple wielbiciela, który gdzieś był, a nigdzie go nie było, dwóch podejrzanych bez alibi… Przydusił, kogo zdołał i rzucił się na fotografa, zniecierpliwionego oczekiwaniem i nieznośnie w tej niecierpliwości ruchliwego.
– No…?
– Do tej Wiwien Majchrzyckiej! – wysyczał fotograf. – Zapalniczka to była z pewnością, ta Wiwien mu ją dała, bo z zagranicy też Majchrzycka przywiozła, chociaż nie Wiwien, tylko Brygida. Czepiała się go jak rzep, nakaz, tam wejść trzeba, może ona nie otwiera, bo się ukrywa, siedzi tam i płacze, albo w ogóle ona go kropnęła, skoro jej nie chciał!
– Brat ofiary tak mówi?
– Nie, ja tak mówię. Tak mi wychodzi z jego gadania, jak rzep, mówię, nikt więcej nie wie niż taka baba! Ty bez niej w życiu sprawcy nie znajdziesz!
Wólnicki już sam zaczynał dochodzić do takiego wniosku. Bez słowa ruszył do ataku na prokuratora.
Prokurator dotychczas dość słabo wnikał w dochodzenie i nie miał ochoty ujawniać swojego nagannego braku zainteresowania, nakaz wejścia do lokalu, w którym zameldowana była pani Wiwien Majchrzycka, podpisał bezzwłocznie. Uzbrojony w papier Wólnicki już w dwie godziny później dotarł do ulicy Krótkiej w Mysiadle.
Tamże w pierwszej chwili natknął się na wywiadowcę, wysłanego wczesnym popołudniem. Wywiadowca złożył raport.
– Sąsiadów tyle, co wodotrysków na pustyni, wszyscy w pracy, dopiero teraz zaczynają wracać. Jedną sztukę znalazłem, facetka w domu siedzi ze skręconą nogą, ale dopiero od przedwczoraj. Powiada, że tam jakiś Pasieczniak mieszka, z żoną, a wie, że to Pasieczniak tylko, dlatego, że jak się wprowadzała trzy lata temu, torba jej pękła na schodach. Wino w niej miała, na parapetówę, flachy Pasieczniakowi pod nogi poleciały, bo akurat szedł za nią i zachlapało mu spodnie. Więc ich na tę parapetówę zaprosiła i tyle znajomości, bo od tamtego czasu, powiada, Pasieczniaka ani żony na oczy nie widziała, a w ich mieszkaniu ktoś inny mieszka. Jedna osoba płci żeńskiej. Ona, ta sąsiadka, mieszka piętro wyżej i parę razy ze swojego balkonu widziała… poczuła… no, zorientowała się, że piętro niżej ktoś papierosa pali albo obiad gotuje i czosnkiem doprawia. Papieros jej nie przeszkadzał, ale od czosnku ma odruch wymiotny i niemożliwe dla niej tego smrodu nie zauważyć. Przez ostatnie dwa dni, od kiedy w domu siedzi, nic tam się nie dzieje, tyle, że dziś od rana babie się mięso zaśmiardło i na jej balkon zalatuje.
Odsapnął po tym przemówieniu i czekał reakcji. Wólnicki był pewien, iż amatorką czosnku jest poszukiwana Wiwien Majchrzycka, ale gdzie się podziało małżeństwo Pasieczniaków? Zameldowani, w jakim są wieku, gdzie pracują? Zaniedbał, cholera, nie da się ukryć, że zaniedbał, zbyt wielu łudzi naraz chciał połapać. No nic, teraz się tam wejdzie i sprawdzi, jakie ślady ich obecności pozostały.
– Cięć tu jest? Znaczy, gospodarz domu?
– W zasadzie nie, tylko jedna facetka, co sprząta, a różnych napraw dokonuje taki umówiony zakład rzemieślniczy. Mały. I są ochroniarze, ale tylko w nocy. Nic nie wiedzą.
Wólnicki zastanawiał się jeszcze przez chwilę. Kulawa sąsiadka piętro wyżej, jakaś mało wścibska, nie stwarzała wielkich nadziei.
– Wchodzimy – zadecydował. – Jakie tam zamki? Patrzyłeś?
– Na moje oko nic szczególnego, zamki jak zamki. Porządne, ale dobry ślusarz da im radę. Dwa.
Skład ekipy był nieco dziwny, za to użyteczny. Fotograf mógł od razu porobić zdjęcia, a towarzyszący Wólnickiemu sierżant miał wyjątkowe talenty ślusarskie i w sytuacjach podbramkowych z reguły okazywał się bezcenny. Do pobierania w dzieciństwie nauk od wuja włamywacza starał się nie przyznawać i, aczkolwiek wszyscy o tym wiedzieli, to jednak nie było sposobu mu tej edukacji udowodnić. Korzystano z niej chętnie i bez komentarzy.
Ruszyli ku drzwiom i w tym momencie pod blok numer sześć podjechał straszliwie wyładowany samochód, peugeot z francuską tablicą rejestracyjną. Na dachu miał bagażnik w postaci trumny, wnętrze zaś zapchane tak, że przez tylną szybę nic nie było widać.
Wólnickiego tknęło i zatrzymał się.
Z peugeota wysiadły dwie osoby różnej płci, wyciągnęły po jednej walizeczce i też ruszyły ku drzwiom. Obrzuciwszy bacznym spojrzeniem stojącą jeszcze na zewnątrz grupę, weszły do środka. Wólnicki odczekał pół piętra i wraz z całym towarzystwem poszedł za nimi.
Do tego momentu widzieliśmy wszystko, bo spotkanie komisarza z wywiadowcą nastąpiło na ulicy.
Udało nam się przyjechać pół godziny wcześniej samochodem Sobiesława, ponieważ kolejny pretekst, jaki wymyśliłam, opierał się na nim. Po śmierci brata mianowicie pchał się do przyjaciółki, która nieboszczyka znała najlepiej i najwięcej o nim wiedziała, od lat słyszał o niej od Mirka, no i teraz chciał z nią pogadać. Może wykryć coś na tle zbrodni, a może upomnieć się o zapalniczkę, ta ostatnia decyzja nie została podjęta, uzależniona była od różnych czynników. Razem z Sobiesławem miałam wejść ja, jako osoba, wobec której żadne zazdrosne podejrzenia nie powinny wchodzić w rachubę, pan Mirek gerontofilem nie był.
Początek zamierzenia został zrealizowany, Julita zaczekała w samochodzie, my zaś weszliśmy bez przeszkód na pierwsze piętro, drzwi na lewo. Wizytówki żadnej nie było, ale ryzyk-fizyk.
Na dzwonek i pukanie nikt nie odpowiadał i Sobiesław wyciągnął pęk żelastwa od Tadzia. Zaczął od górnego zamka. Gmerał w nim i gmerał, wtykając rozmaite wytryszki, bo trudno to było nazwać kluczami, bezskutecznie. Pochyliłam się i obejrzałam zamek pod klamką.
– Może niech pan spróbuje ten – poradziłam niepewnie.
– Co nam z tamtego, jeśli ten nie puści? – odparł z westchnieniem Sobiesław. – Ja się chyba słabo nadaję na włamywacza.
Wyprostowałam się i natychmiast pochyliłam ponownie. Potem przyklękłam.
Pod drzwiami była wąziutka szpara, taka, jaką łatwo zasłonić wycieraczką albo chodnikiem. Pociągnęłam Sobiesława za skraj kurtki.
– Hej, niech pan się tu zniży. I niech pan powącha.
Sobiesław porzucił nieudolne próby przestępcze i schylił się posłusznie, po czym również przykląkł.