– No? Czuje pan? Albo ja mam omamy węchowe, albo coś tu podejrzanie śmierdzi. Niech pan wącha porządnie!
Sobiesław węszył przez chwilę niczym rasowy pies, po czym uniósł głowę.
– Żadne omamy, śmierdzi. Uważa pani, że co to jest?
– A pan uważa, że co?
– Mnie się kojarzy z zaśmiardniętym mięsem. Surowym. Bardzo niedawno z czymś takim miałem do czynienia, jednym znajomym kawałek mięsa wleciał za kredens, o czym nikt nie wiedział. Pies tam się strasznie pchał, aż w końcu i ludzie poczuli.
Podniosłam się znad szpary.
– I bardzo dobrze się panu kojarzy, albo ona fleja, ta cała Wiwien, albo lepiej stąd chodźmy. Nie chcę drugiego trupa. Nawet za cenę zapalniczki.
– Cholera…
Wróciliśmy do Julity.
Zdążyła się od nas dowiedzieć, że Sobiesław jako włamywacz odpada, a z mieszkania Wiwien uchodzi podejrzana woń, kiedy kilkanaście metrów przed nami zaczęła się rozgrywać scena uliczna z udziałem znanych nam osób urzędowych. Nadjechał peugeot, pasażerowie wysiedli, wszyscy znikli we wnętrzu domu.
– Idę podglądać – zadecydowałam.
– To ja też – przyłączył się stanowczo Sobiesław.
– Bardzo dobrze. Pretekst ten sam, pan leci do wielbicielki brata, a ja jako osoba towarzysząca z grzeczności.
– A ja? – zaprotestowała Julita.
Przyjrzałam się jej. Ciągle była beżowa z akcentami brązu.
– A, co tam. Możemy iść we troje, ostatecznie wszyscy znaliśmy ofiarę. A może ta cała Wiwien, śmierdzi czy nie śmierdzi, jednak coś powie. Albo zapalniczkę trzyma na wierzchu i może uda mi się ją ukraść.
Na pierwszym piętrze pod drzwiami mieszkania Wiwien tłoczył się cały tłum. Zatrzymaliśmy się odrobinę niżej, starając się nie tupać, nie robić zbytniego hałasu i w ogóle nie rzucać się w oczy.
– Ależ z całą pewnością mam klucze! – mówiła zdenerwowana dama, pasażerka peugeota, z ręką po łokieć w obszernej torbie. – No dobrze, na dnie, myślałam, że ona nam otworzy, przysłaliśmy wiadomość, zaraz znajdę…
– W jakiej formie była ta wiadomość? – spytał sztywno komisarz.
– Telegram, zwyczajny telegram, bo telefonów ona ostatnio nie odbierała, a z mailami to wiadomo jak jest, akurat nie dotknie komputera… No, mam!
Wygrzebała pęk kluczy na ozdobnym kółku. Patrzyliśmy pilnie i w milczeniu, oczekując chwili, kiedy będzie można przyłączyć się do urzędowego grona. Drzwi okazały się zamknięte tylko na górny zamek, otwarto je.
Nawet tu, prawie pół piętra niżej, dała się wyczuć grozę budząca woń. Wionęła z lokalu na klatkę schodową i trochę cofnęła wszystkich.
– Jezus Mario, co to? – krzyknęła strasznym głosem dama od kluczy i runęła do środka, zanim komisarz zdążył bodaj mrugnąć okiem.
Na jego gromki okrzyk: „Stać, nie wchodzić, nie dotykać niczego!" cała asysta, z nami włącznie, zareagowała posłusznie, ale dopiero wszedłszy i popatrzywszy. Po czym wszyscy wybiegli bardzo chętnie i w przyśpieszonym tempie.
Widok, na który udało nam się rzucić okiem, wcale nie był taki znowu porażająco obrzydliwy. Lokatorka mieszkania spoczywała na podłodze, na plecach, z głową wspartą o kaloryfer, przyodziana wdzięcznie w jakieś atłasy i tiule, wokół poniewierało się kilka stłuczonych przedmiotów, głównie szklanych, i właściwie nic więcej. Drzwi balkonowe były odrobinę uchylone, ale kaloryfer grzał porządnie, aromat, zatem zdecydowanie wspomógł rozkaz komisarza. Przyjemna wydawała się myśl, że będzie tam musiała wkroczyć właściwa ekipa techniczna z medycyną na czele, a nie, na przykład, akurat my.
Zdaje się, że na dole znaleźliśmy się pierwsi i nikt nas nie zatrzymywał, kiedy wsiadaliśmy do samochodu Sobiesława. Chwilę trwało milczenie.
– Co teraz? – spytał Sobiesław niepewnie.
– W tym pokoju na wierzchu nie stała – westchnęłam smętnie. – Zdążyłam popatrzeć. Poza tym, tam jest więcej pomieszczeń.
– Kto nie stał?
– Zapalniczka.
– O Boże! – jęknęła Julita. – Czy to jakaś klątwa, te wszystkie zwłoki…?
– Nic, nic, lada chwila zaczniesz się przyzwyczajać…
– Odjeżdżamy? – spytał znów Sobiesław.
– Tak – powiedziała Julita.
– Nie – odparłam równocześnie. – Poczekajmy jeszcze trochę, może się czegoś dowiemy. Chociażby od tych Pszczółkowskich, bo jestem pewna, że to oni właśnie wrócili z jakiejś podróży.
– Jakich Pszczół… A, tych!
W drodze do Wiwien zdążyłam przekazać im całą treść porannej rozmowy z panią Bożenką i byliśmy zorientowani w temacie jednakowo. Julita miała wątpliwości i wyraźnie dawało się widzieć, że wolałaby odsunąć się od nowych zwłok na większą odległość.
– Myślisz, że oni będą coś wiedzieć…?
– Gdyby to w moim mieszkaniu leżał trup, możesz być pewna, że bez wyjaśnień bym nie odeszła. A oni zaraz wyjdą, bo nie ma obawy, w takiej atmosferze nocować nie będą i gdzieś muszą się podziać. Proponuję, żeby pojechać za nimi.
Czekając na rozwój wydarzeń, zastanawialiśmy się, czy nie podsunąć państwu Pszczółkowskim jakiegoś lokalu zastępczego, wręcz byłam skłonna przyjąć ich u siebie, ale widok zapchanego po dziurki w nosie samochodu trochę mnie do tego zniechęcał. Dom Sobiesława po bracie jeszcze nie został odpieczętowany, mieszkanie Julity pustymi przestrzeniami nie dysponowało, jeden gość z neseserkiem to jeszcze, ale nie taki nabój. Wrobić może Lewkowskich…?
– Gościnny pokój mają, ale dla tego bagażu musieliby chyba książki wynieść na trawnik.
– Zostawić bagaż w samochodzie – podpowiedziała Julita.
– Gdyby zostawili bagaż, pomieściliby się i u mnie. Ale jestem pewna, że szczotki do zębów i piżamy mają gdzieś na samym dnie.
– Istnieją hotele – zauważył cierpko Sobiesław. – Także znajomi, przyjaciele i jakieś rodziny.
– Jeśli wyjdą, płacząc gorzko i łamiąc ręce niczym Adam i Ewa przepędzeni z raju, wkroczymy…
Państwo Pszczółkowscy wyszli zupełnie zwyczajnie, z tymi samymi walizkami w rękach i bez dodatkowych efektów, w parę minut po przyjeździe ekipy technicznej i lekarza. Wsiedli do samochodu i ruszyli.
Pojechaliśmy za nimi.
– Złamane kręgi szyjne i uraz podstawy czaszki – powiedział lekarz do Wólnickiego. – To tak na pierwszy rzut oka, uproszczenie do twojej prywatnej wiadomości. Rąbnęła do tyłu i trafiła głową w dolną krawędź tej obudowy kaloryfera, z dużym impetem.
Idiotyczna obudowa… Szczegóły po sekcji, bo tak mi się widzi, że są tu ślady przemocy i muszę sprawdzić dokładnie. Może ją ktoś popchnął.
Wólnicki ponurym wzrokiem obejrzał pomieszczenie i pomyślał, że aż tyle nie wymagał. Rozwikłanie jednej zbrodni przed powrotem Górskiego w zupełności by mu wystarczyło, dwie stanowią przesadę. Ktoś ją popchnął, pewnie, że popchnął, bo niby jak inaczej miała polecieć z impetem, nic śliskiego pod nogami nie leży, szorstka wykładzina, równiutka, nie ma się, o co potknąć ani zaczepić. Do przodu człowiek może się schylić gwałtownie i stracić równowagę, do tyłu równie szybko nie da rady, szczególnie taka masywna baba. Jasne, że ktoś ją popchnął.
– Kiedy? – spytał krótko.
– Po sekcji. Pi razy oko, piąty dzień. Gdyby leżała pod samym balkonem, lepiej by się trzymała, ale tu grzeje. Pechowo.
Piąty dzień. Zatem państwo Pasieczniakowie, przybyli do własnego domu równocześnie z nim, odpadali w przedbiegach, pięć dni temu wylądowali w Paryżu, a lecieli z Nowego Jorku. W Paryżu wypożyczyli samochód, nocowali w Berlinie, następnie w Poznaniu, dziś rano ruszyli do Warszawy. Na wszystko mieli dowody, bilety lotnicze, rachunki hotelowe i nawet rachunek z restauracji.
Zdążył wywlec z nich zeznania w pierwszej kolejności, przepchnąwszy ich do sąsiedniego pokoju, który, wnioskując z równiutkich pokładów kurzu, od dawna nie był używany. Zapewne od chwili ostatniego pobytu lokatorów.
– Tylko raz przyjechaliśmy na urlop, wie pan jak to jest, człowiek chce kawałek świata zobaczyć – zwierzał się pan Pasieczniak, podczas gdy jego małżonka siąkała nosem i poszczekiwała zębami. – Trzy lata temu trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno, taka daleka krewna, chrzestna matka naszej córki, zabrała dziecko do siebie na wakacje, a potem, zamiast ją odesłać, zaprosiła i nas. Do Kalifornii. No i tak jakoś zeszło.
– Ale wrócili państwo bez córki?
– Proszę pana, to jest… panie komisarzu, jej tam jak w raju. Kuzynka starsza od nas, bezdzietna, samotna, owdowiała już blisko pięć lat temu, wszystko dla naszej Anetki! Dziecko język chwyciło, po angielsku mówi jak po polsku, do szkoły chodzi, chrzestna matka uczyniła ją swoją spadkobierczynią, a to bardzo bogata osoba. Co my jej mamy żałować…
– A zaraz, tylko patrzeć, znów pojedziemy – wyszczekała pani Pasieczniakowa buntowniczo.
– I to wszystko tak na koszt kuzynki?
– Kto tak powiedział? – oburzył się pan Pasieczniak. – Pracowaliśmy, panie komisarzu. Ja jestem rzemieślnik, tak zwana złota rączka, u złotnika pracowałem, legalnie, jak należy, wcale nie na czarno. Złotnik, to się tylko tak nazywa, różne materiały mogą być, srebro, miedź, kość słoniowa, tam bogaci ludzie i każdy chce mieć coś oryginalnego. Te wszystkie Cartiery, Tiffany, to już się im opatrzyło, chcą czegoś innego i proszę bardzo, ja potrafię. A moja żona szyje, ale, proszę pana, jak ona szyje! Baby do niej w kolejce stały! I też legalnie.
Wólnickiego nie obchodziły specjalnie poczynania państwa Pasieczniaków w Kalifornii, interesowały go zwłoki w Warszawie. Wypadek czy zbrodnia?
– Państwo oczywiście znali Wiwien Majchrzycką?
– Do szkoły z nią chodziłam – siąknęła nosem pani Pasieczniakowa. – W szkole nazywała się Kroczakówna, nie wiodło jej się za bardzo, żal mi jej było.
– Dlaczego żal?
– Wie pan… No… Chłopaka nie miała… I powodzenia… Jeden się przytrafił, wyszła za niego, ten Majchrzycki, no i zaraz się rozwiedli. A potem już, jakoś tak… Niezaradna życiowo.
– Mieszkała u państwa?
Państwo Pasieczniakowie zakłopotali się lekko. Pani Pasieczniakowa poniechała szczękania i siąkania.
– Bo tak się, widzi pan, złożyło, że jej w końcu tych pieniędzy po mężu zabrakło i musiała dom sprzedać, razem z ogrodem. A myśmy akurat do Kalifornii się wybierali, głupio tak mieszkanie na pastwę losu zostawić, umówiliśmy się, że ona zamieszka, a dla nas tylko jeden pokój nienaruszony zostanie. No i został, jak widać…