Выбрать главу

– Między nami mówiąc, ja bym coś zjadł – wyznał Sobiesław. – Umówieni byliśmy na obiad…

– I nie odebrało ci apetytu?!

– Jakoś nie…

– Tu jest restauracja – powiadomiłam ich, tknięta wyrzutami sumienia, bo te obiecane pierogi kompletnie zaniedbałam i od razu pojechaliśmy do Mysiadła. – W domu mam tylko pierogi, a od kuchni mnie odrzuca.

– Ja mam więcej… – bąknęła Julita.

– Za dużo zachodu. Jak cię znam, na pewno masz jakieś wytworne potrawy i ugrzęźniesz przy nich, a trzeba się naradzić. Skorzystajmy z okazji, skoro Sobiesław jest głodny, a wina się napijemy później, każdy we własnym zakresie.

Moja propozycja została przyjęta i okazała się nad wyraz sensowna.

Państwo Pszczółkowscy, zapewne wyczerpani emocjami, również przyszli do restauracji i usiedli przy stoliku obok, nie zwróciwszy na nas najmniejszej uwagi. Wyglądało na to, że też postanowili się naradzić.

Podsłuchiwaliśmy zupełnie bezczelnie. Sobiesław siedział tyłem do nich, za to najbliżej i usłyszał najwięcej, ale i tak ledwo fragmenty wpadały nam w ucho. W połowie posiłku dobiła do nich hipotetyczna kierowniczka i wówczas rozmowa stała się odrobinę głośniejsza.

Cały tekst złożyliśmy do kupy dopiero po opuszczeniu restauracji.

– Oni nie mają pojęcia, że pan Mirek nie żyje! – zatroskała się Julita. – Może należało im powiedzieć?

– Chyba tylko po to, żeby ich bardziej zdenerwować – skrytykowałam. – Z nadzieją, że coś więcej im się wyrwie.

– Nie. Żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Bo jeśli u nich stoi twoja zapalniczka…

– O, cholera. Masz rację. To, co, może wrócić…?

– Nie wiem. Nic już nie wiem. Może powinno się o nich powiedzieć glinom?

– Może i powinno, ale z tego wyniknie katastrofa.

Sobiesław długo milczał, odezwał się wreszcie.

– Nie, nic bym nie mówił. Mój brat wdał się w jakieś bagno, im mniej o nim, tym lepiej. I tak już nie żyje, ale żyje moja siostra. Ja się mogę zrzec wszelkich spadków po nim, niech szlag trafi pół domu, ale ona, co, ma za niego pośmiertnie odpowiadać? Może znajdą sprawcę i bez tych Pszczelarskich, poza tym, ta Wiwien… Rany boskie, kto ją kropnął…?

Podjęłam decyzję.

– Potwornie niewygodnie rozmawiać w samochodzie, obiad już zjedliście, jedziemy do mnie!

Ledwo zdążyliśmy wejść do domu, zadzwonił telefon. Zostawiłam Julitę z Sobiesławem przy drzwiach i popędziłam do słuchawki.

– Ja bardzo panią przepraszam – powiedziała zemocjonowana pani Bożenka Majchrzycka – ale wprowadziłam panią w błąd. On się nazywa Pasieczniak.

– Kto? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam pomyśleć, że pytam niepotrzebnie, bo przecież znam odpowiedź.

– Ten Pszczelarski. No wie pani, ten, u którego mieszka Wiwien. Rozumie pani, tak mi się z owadami kojarzyło, z miodem nawet, ale Danusia sobie właśnie przypomniała, w jakimś liście znalazła, no więc Pasieczniak. W Mysiadle.

Podziękowałam jej z całego serca i postanowiłam odwdzięczyć się konkretniej.

– Oni właśnie wrócili zza granicy, ci Pasieczniakowie, jeśli to panią interesuje, dzisiaj przyjechali. Przy okazji opowiem pani wszystko obszerniej, bo teraz akurat mam gości…

Pani Bożenka okazała pełne zrozumienie, zapowiedziała, że na wieści czeka niecierpliwie, rozłączyła się i mogliśmy przystąpić do rozważań.

Pasieczniakowie, a nie Pszczółkowscy. W porządku, niech będzie. Z podsłuchanej i złożonej z kawałków rozmowy wynikło, iż przepełnia ich potężny melanż uczuciowy.

Zdenerwowanie, dość zrozumiałe, wrócili po długim czasie do własnego domu i zastają trupa, nawet się nie mogą rozpakować, nawet nie mogą zostać, będą musieli wietrzyć i zapewne natychmiast odnawiać, rany boskie…!

Zdumienie. Kto, do licha, zabił tę kretynkę i właściwie, dlaczego? Sama tak…? Przecież się nie upijała, nie używała narkotyków, nie miała żadnych skłonności samobójczych!

Zaskoczenie, jeśli ktoś zabił, to, po co? Nic nie ukradł, na oko sądząc, o ile zdążyli zobaczyć, nic nie zginęło, najdroższy przedmiot, chińska rzeźba z jadeitu, nadal na półce stoi, oba telewizory, wideo, radio, wszystko jest! Nie ma bałaganu, nikt w szufladach nie grzebał…

Wściekłość. Już nie miał, kiedy jej szlag trafić, tylko akurat teraz, zdążyła sprzedać nieruchomość, ten Majda już dawno się na to czaił. A chcieli zamienić się z nią, oddać jej mieszkanie za dom z ogrodem, głupstwo zrobili, należało jej o tym wcześniej powiedzieć, pieniądze dać…

Radość, że tych pieniędzy jej nie dali. Na gębę była cała transakcja, dowodu nie ma, chyba nie muszą zwracać długu? Ona nie ma żadnych spadkobierców, nikt się nie upomni, a nawet gdyby Krzewiec, to i cóż takiego, on nie ma żadnych praw. Co się właściwie dzieje z długiem, jeśli wierzyciel padł trupem…?

Niepewność, bo ile wie ten cały Mirek? Zadzwonić do niego, czy nie…? Może lepiej nie, w każdym razie nie zaraz, on jest zdolny do szantażu, a ta idiotka mogła mu się zwierzać z miłości, poza tym to flądra, nie wiadomo, co tam się u niej poniewiera, na pewno nie zadbała, żeby niszczyć niepotrzebne papierki. A czy Majda jej w ogóle zapłacił do końca…? Mirek ostro wplątany, to on dostarczył towar i wiedział, po co dostarcza, powinien trzymać gębę na kłódkę!

Część tych wrażeń ujawnili, kiedy jeszcze siedzieli sami, część po przybyciu hotelowej przyjaciółki. Wyglądało na to, że o zejściu z ziemskiego padołu pana Mirka nikt z nich nie wie, przyjaciółka zresztą raczej go nie znała, z nazwiska tylko i nic więcej.

– Wnioskując z atmosfery – powiedziałam delikatnie – ona tam już parę dni leżała. Nie zdziwiłabym się, gdyby padli trupem równocześnie, tego samego dnia. W niedzielę.

– W każdym razie nie pozabijali się nawzajem – zauważyła rozsądnie Julita. – Za duża odległość. Gdyby jedno z nich zabiło drugie, musiałoby popełnić samobójstwo.

– Może rąbnęła ich ta sama osoba? Najpierw jedno, potem drugie…

– Ta zapalniczka – przypomniał z troską Sobiesław. – Teraz się zastanawiam, czy nie powinienem był wejść, bo w końcu szukać przyjaciół brata mam prawo. Pogadać z Majchrzycką chciałem albo, co.

– Nie wpuściliby pana. A jeśli nawet, to ledwo za próg, dla identyfikacji zwłok, i nigdzie więcej.

– To, co dalej?

– Zaprzyjaźniłem się z policyjnym fotografem – ciągnął Sobiesław. – Może uda mi się czegoś dowiedzieć od niego. I zaraz, Majda… To chyba nazwisko. Czy mnie gdzieś w oko nie wpadło? Chyba trzeba pogadać z moją siostrą…

– Pogadaj, pogadaj – zachęciła go Julita gorliwie. – Bo może ona jednak coś wie o tej zapalniczce?

– Poza wszystkim – zauważyłam smętnie – policja ozłociłaby nas za plotki państwa… jak im tam? A, Pasieczniaków. Jakimś kantem od nich powiewa, przemyt węszę, że też do licha nie prowadzi sprawy Górski! Już bym z nim ubiła interes…

– Miała ślady na ramionach – powiadomił Wólnickiego patolog. – Powstały tuż przed śmiercią, gdyby żyła dłużej, byłyby to wyraźne zasinienia…

– Mów po ludzku – poprosił Wólnicki.

– Dobra, jak do ćwoka. Primo tu, na ramionach, sprawca ją trzymał i odpychał…

– Skąd wiesz, że odpychał, a nie ciągnął albo tylko trzymał?

– Ślad kciuka najsilniejszy ciągnięcie układałoby się inaczej, o, popatrz…

Wólnicki bez oporu poddał się demonstracji, chociaż doktor omal go nie wepchnął do umywalki. W każdym razie ułożenie śladów zrozumiał dokładnie.

– Secundo, nie tylko na ramionach, odpychanie, odepchnięcia właściwie, o, takie…

– Już mi nie musisz pokazywać namacalnie, ja się na ciebie nie rzucam.

– A widzisz, od razu masz skojarzenie. W protokóle ci tego nie napiszę, ale prywatnie też coś myślę. Ślady odepchnięć na klatce piersiowej. I tertio, najwyraźniejsze, uderzenie, silne uderzenie powyżej mostka, prawie w szyję, pięścią. Tchawica uszkodzona. To ją musiało pchnąć do tyłu tak, że poleciała z impetem. Gdyby nie trafiła w obudowę kaloryfera, stłukłaby sobie potylicę, ale że trafiła, poszły kręgi szyjne. Żyła jeszcze kilkanaście minut i dlatego ślady zdążyły się pojawić, rzecz jasna, bardzo nikłe, ale niewątpliwe.

– Znaczy, sprawca był atakowany i odpychał napastnika, aż stracił cierpliwość i rąbnął ostro?

– Dokładnie tak. Rozumiem, że napastniczkę…? Nie znam sytuacji, ale nie bili się, jawi mi się obraz baby, która się pcha na opornego faceta. Dżentelmen, nie strzeli jej w szczękę, tylko z rosnącą złością odpycha. Sam się taki obraz narzuca.

– I tak napiszesz?

– Trochę innymi słowami, ale wnioski każda jełopa zdoła wyciągnąć.

Wólnickiemu do urody ofiary scena pasowała idealnie. Przypomniały mu się słowa pani Lusieńki, rzeczywiście, niczego określonego ta Majchrzycka w sobie nie miała, żadnego wyraźnego zwyrodnienia, żadnej konkretnie wstrętnej cechy, a jednak odpychała brzydotą. Ciekawa rzecz…

Rzucił się na laboratorium.

W normalnej sytuacji nie dostałby wyników wcześniej niż za dwa dni, ale przepełniające go emocje musiały być zaraźliwe, bo wszystkie technicznie dostępne informacje uzyskał w najwcześniejszym możliwym terminie. Jak brzydota z ofiary tak z niego promieniował namiętny pośpiech, każdy bez zastanowienia wpychał go pomiędzy inne zajęcia i inne badania, w rezultacie pierwszą pewność zdobył prawie natychmiast. Tak jest, tam był jego własny denat, Mirosław Krzewiec!

Największa ilość odcisków palców pochodziła od ofiary. Wcześniejsze przeplatały się ze śladami jakiejś innej osoby, kobiety o spracowanych dłoniach, prawdopodobnie sprzątaczki, wnioskując z ich lokalizacji. W łazience, w kuchni, na plastikowych rękojeściach szczotek i śmietniczek, na odkurzaczu, w miejscach, do których sięga się przy porządkowaniu i szorowaniu. Najpóźniejsze odciski, już nie sprzątaczki, tylko lokatorki, wymieszane były z palcami denata.

Niezbyt wiele ich zostawił. Głównie w łazience, część w salonie, odrobinę w kuchni. Nigdzie więcej nie wchodził.

Ślady obuwia, wyodrębnione perfekcyjnie, świadczyły o wejściu do mieszkania dwóch osób, jednej w damskich pantoflach na obcasie, drugiej w obuwiu sportowym do tenisa, po czym obie pary butów uległy zmianie i zostały pokryte częściowo normalnymi zelówkami butów męskich i miękkimi zelóweczkami oraz obcasikami pantofelków damskich z gatunku domowych. Najintensywniej podeptały wykładzinę w jednym miejscu, mniej więcej w połowie pomieszczenia, i gdyby nie zwłoki na obudowie grzejnika, można by mniemać, iż dwie osoby tańczyły tu jakiś ognisty taniec na ściśle ograniczonej przestrzeni.