Wólnicki zaryzykował wykluczenie tańca.
No i jeszcze jedno, niesłychanie ważne. Zarażone szałem komisarza laboratorium od razu zbadało włosy nowej ofiary. Otóż były to dokładnie te włosy, z których trzy znaleziono na odzieniu pierwszej ofiary. Zatem nie było siły, żadna brunetka z denatem bliskiego kontaktu nie miała, odpadała najbardziej prawdopodobna sprawczyni w czerwonym żakieciku…
Wólnicki prawie się z tym pogodził. Doskonale potrafił sobie wyobrazić sceny, rozgrywające się w mieszkaniu nieboszczki. Niepojętym sposobem Majchrzycka zwabiła do siebie Krzewca, jak jej się to udało, nie wiadomo…
I dokładnie w momencie, kiedy opuszczał laboratorium i zaczynał pogrążać się w dedukcjach, zabrzęczała mu komórka. Odezwał się kierowca policyjnego wozu technicznego.
Potwornie zakłopotany, zakomunikował, co następuje:
Siedział w wozie na tej Krótkiej, bo wszyscy już kończyli robotę i zaraz mieli wychodzić, pana komisarza już nie było, kiedy podszedł do niego taki nastolatek, chłopak z roziskrzonym wzrokiem i spytał, co tu się stało. Dowiedział się, że nic i nie jego sprawa, po czym nagle kierowca przypomniał sobie, w końcu człowiekowi przy takiej pracy dużo w ucho wpada, że są jakieś kłopoty z wynajdywaniem świadków w tej okolicy, więc czym prędzej zmienił zdanie. Chłopak dowiedział się, zatem, że owszem, coś się stało, ale nie teraz, tylko w niedzielę. No i tak od słowa do słowa zeznał, że w niedzielę akurat wracał do domu na obiad, tam mieszka, w ostatnim budynku, a tu, akurat przed nim, jak przechodził, dwie osoby z samochodu wysiadły, a zwrócił uwagę, dlatego, że facet był w stroju tenisisty, całkiem biały, co się rzadko w środku osiedla zdarza. A facetka kulała. Tenisista ją prowadził i trudno mu szło, bo kulała porządnie, on zaś miał wielką torbę, przewieszoną przez ramię, i tak się męczył dwustronnie. W końcu przepchnął ją jakoś przez drzwi, weszli do domu, a chłopak poszedł na obiad. I on, kierowca, bardzo przeprasza, że nic więcej nie zrobił, w tym momencie ludzie wyszli, śpieszyli się, chłopak znikł mu z oczu, nie zdążył go spytać o nazwisko ani o adres, ale kazali do pana komisarza zadzwonić, więc dzwoni i jeszcze raz bardzo przeprasza. Jeśli trzeba, sam pójdzie po robocie chłopaka szukać.
Wólnicki powiedział, że nie trzeba. Błogość zalała mu duszę, dostał oto znienacka prezent od sił wyższych i nadprzyrodzonych, nie musi tego zamieszczać w żadnym raporcie, wystarczy, że sam zrozumiał i nie będzie się dręczył wątpliwościami, cóż za ulga! Zamieści, oczywiście, ale marginesowo, świadkowi da spokój, w zaistniałej sytuacji nikt się nie będzie przy nim upierał.
Uskrzydlony euforią wrócił do rozmyślań.
Zwabiła Krzewca podstępnie, symulowała kulawiznę, elementarną przyzwoitością wiedziony, doprowadził zołzę do mieszkania. Tam może jeszcze posymulowała trochę, nakłoniła go do ablucji zapewne bez trudu, torba świadczy, że odzież na zmianę miał przy sobie, każdy by się chętnie umył i przebrał, może miał jakieś dalsze plany i skorzystał, żeby nie tracić czasu na jazdę do domu. Ona przez ten czas sprawność w nogach odzyskała, pożywienie wywlokła, wonie z patelni i piekarnika z pewnością były zachęcające, któryż głodny facet się oprze? Prawdopodobnie wtedy zamknęła drzwi, klucz ukryła, Wólnicki wręcz słyszał, jak odstręczająca ropucha chichocze figlarnie…
Na moment przerwał rozmyślania, bo ogarnęła go zgroza i prawie współczucie dla Krzewca. Znał takie kobiety i takie sytuacje, nie żył od wczoraj, ta Majchrzycka co prawda biła rekordy, ale nie ona jedna na świecie, a diaboliczny denat budził potężne uczucia. Miała nadzieję go skusić na dłużej, może aż do poniedziałku, uparła się na własną zgubę.
On też się uparł na własną zgubę. Ładnie im się zbiegło.
Ale w rezultacie komisarz nie miał już szans dowiedzieć się czegokolwiek od Majchrzyckiej. Może jeszcze ci Pasieczniakowie… No dobrze, niech już wrócą do domu, złoży im wizytę. A przedtem… zaraz, jest jeszcze jedna osoba, doskonale zorientowana w egzystencji Krzewca, śmiertelnie zakochana Wandzia Selterecka!
Mój upór w kwestii zapalniczki przerósł wszystko, nie byłam już w stanie krzyżyka na niej położyć. Nic, do diabła, w naturze nie ginie. Ona też nie miała prawa zdematerializować się doszczętnie i gdzieś musiała istnieć, nie mogłam się od niej odczepić. Niemrawo podsypując ziemię na klomb w ogrodzie i wyrównując doły wygrzebane przez koty, myślałam tak intensywnie, że wręcz szkodliwie.
Niedostępna już Wiwien Majchrzycka nie należała do Henia, wyparł się jej kategorycznie, ale przecież jakaś jego dziewczyna za panem Mirkiem latała. Nie zainteresowałam się nią w pierwszej chwili, niesłusznie. Latająca dziewczyna o upragnionym amancie na ogół wie wszystko, skoro lata, oka stara się od niego nie odrywać, wnikliwie sprawdza rywalki, na bazie ich poziomu ocenia swoje szanse. Niemożliwe, żeby dziewczyna Henia nie miała pojęcia o konkurentkach, szczególnie tak natrętnych, jak ta cała Wiwien, niemożliwe, żeby jakiekolwiek poczynania podrywanego faceta umykały jej uwadze! Zatem wiadomo, co należy zrobić…
Skutek mojego myślenia był taki, że zostawiłam odłogiem kocie doły i zadzwoniłam do pana Ryszarda.
– Panie Ryszardzie, chcę Henia. To znaczy, nie zależy mi akurat na Heniu, tylko na tej jego prawdziwej dziewczynie, tej, co latała za ogrodnikiem. Gdzie ja ją mogę znaleźć?
– Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. Kumple Henia chyba wiedzą, o, tu mam pod ręką Marcinka…
– Niech pan go zapyta!
Pan Ryszard chwilę konferował z Marcinkiem na stronie. Czekałam niecierpliwie.
– Wanda jej na imię. Nazwiska Marcinek nie zna. Podobno bardzo ładna, tak mówią. Mieszka gdzieś na Dawidach, w jakimś ogrodnictwie, pracuje tam, on mniej więcej wie gdzie, ale adresu podać nie potrafi.
– A Henia spytać nie da rady?
– Nie ma go akurat, po ramy okienne pojechał…
– Ale komórkę posiada, nie?
– No, posiada.
– To może przez tę komórkę go zapytać?
Pan Ryszard zakłopotał się wyraźnie.
– Ja się boję. Po tym wmawianiu w niego… Jeszcze mi gdzie ładunek wygruzi. A, właśnie! Dał pani adres facetki i co? Skorzystała pani z niego?
– O, do licha… Nie zdążyłam panu powiedzieć. Skorzystałam, chociaż korzyść wątpliwa. Słusznie pan nie chciał jechać, ona nie żyje, zabiła się o kaloryfer i nie da rady tam się zakraść. Trzeba przeczekać, ale ja nie chcę czekać!
– Czy ta pani zapalniczka tak wszystkich po kolei wykończy? – spytał pan Ryszard ostrożnie po chwili milczenia. – Ja nie wiem, ale tej swojej dziewczyny już by nam chyba Henio nie darował.
– Och, nie! – zaprotestowałam ze stłumionym jękiem. – Ja jej nie posądzam, to przecież Wandzia za panem Mirkiem latała, a nie on za nią! Nie dał jej w prezencie tego cholerstwa! Ona tylko może coś wiedzieć!
– A tę nieboszczkę pani podejrzewała?
– No pewnie! I nadal podejrzewam, ale nie mogę się tam włamywać, ludzie wrócili i chyba już mieszkają! O, pójdę do nich, może pan być pewien, ale przedtem chcę się więcej dowiedzieć. Niech Henio da dziewczynę!
Chyba tylko poczucie winy pana Ryszarda, pozbawione sensu, ale za to silne, spowodowało, że wywarł nacisk na Henia i adres niejakiej Wandzi Seltereckiej dostałam. Jako adres brzmiało to dziwnie, za zielonym domem w lewo, koło klinkieru w prawo, przed reklamą urządzeń kuchennych znów w prawo, skręcić za budami dla psów i tak dalej, ale trafiłam.
Tym razem towarzyszyła mi Małgosia. Sobiesława kategorycznie postanowiłam nie brać ze sobą, za bardzo przypominał pana Mirka i Henio słusznie mógłby mieć pretensje, jednego się pozbył, już drugi nadlatuje, o, żadne takie. Julity wolałam nie eksploatować przesadnie, Małgosia sama chciała.
No i trafiłam, że trudno piękniej. Na placyku za bramą stał samochód, a komisarz Wólnicki ze swoim sierżantem już byli w środku.
Nie uznałyśmy za wskazane przyłączać się do towarzystwa. Na dość dużym i gęsto obstawionym rozmaitymi krzewami terenie z łatwością można się odizolować, a pretekst na wszelki wypadek miałam gotowy. Byliny mnie interesowały, rozmaite trawy, krzewinki i tym podobne, szukałam nowych gatunków i odmian wszędzie, mogłam szukać i tu. Ciągle jeszcze pora roku sprzyjała sadzeniu, szczególnie z donic, ja zaś, maniaczka oszukana przez nieboszczyka, miałam pełne prawo uzupełniać roślinność w wybrakowanym ogrodzie.
– Cholera, same iglaczki – mruknęłam do Małgosi. – Wcale nie chcę iglaczków, ale nikt mi tego nie udowodni.
– I możesz zmieniać zdanie – podsunęła zachęcająco Małgosia. – W nieparzyste dni chcesz, a w parzyste nie chcesz.
– A który dzisiaj? Bo powinnam chcieć.
– Nie wiem. Czekaj… Czwarty…?
– No to w parzyste chcę. Hej, popatrz, to chyba jest ta Wandzia Henia…?
Zza jałowców miałyśmy doskonały widok na grupę osób przed wejściem do pawiloniku handlowego. Zrozumiałam nagle śmiertelne oburzenie Henia, posądzonego o upodobanie do Wiwien, jego Wandzia stanowiła najdoskonalszą odwrotność ofiary spod kaloryfera. Jak tamta zionęła ogólną brzydotą, tak ta tutaj iskrzyła wdziękiem. Też bez wyróżniających się szczegółów, może po prostu wszystko miała przeciętnie ładne, ale buchał z niej seks, wionął jakiś naturalny urok. Nie mizdrzyła się, nie kręciła tyłkiem ani w ogóle niczym, przeciwnie, była wściekła i ponura, nie ulegało wątpliwości jednakże, że każdy facet się za nią obejrzy.
– Ciekawe, dlaczego pan Mirek jej nie chciał – mruknęła pod nosem Małgosia.
Wysunęłam supozycję, że może głupia, drapieżna i zaborcza, pan Mirek z początku pochciał, pochciał, a potem się wystraszył. Ponadto w obliczu swojej osobliwej działalności musiał szerzej uroki roztaczać, a ona zapewne protestowała.
– Możliwe. To, co robimy? Przeczekujemy ich?
– Warto byłoby podsłuchać, w jakiej są fazie. Podkradnij się może, co? Chociażby do tego srebrnego świerka…